Uderzające, czyli wcale nie te, które doprowadzały kibiców do zawrotów głowy największym zaangażowanym w interes szmalem, lecz szczególnie symptomatyczne lub sensacyjne, ilustrujące szersze trendy lub problemy, a także sugerujące, jak może wyglądać przyszłość klubowej piłki nożnej. Przyszłość o zupełnie innej być może geografii.
5) Roberto z Benfiki Lizbona do Realu Saragossa. Portugalczycy wynegocjowali za swojego bramkarza 8,5 mln euro, choć hiszpański klub chybocze się na krawędzi bankructwa, przygnieciony 134 mln długu. Formalnie pieniądze – rekordowe w Primera Division, żaden piłkołap nie kosztował tam więcej – wyłożył fundusz inwestycyjny, który następnie wypożyczył gracza Realowi za drobne. Prezes z Saragossy pękał po sfinalizowaniu transakcji z dumy, co wiele mówi i o poszanowaniu przepisów FIFA („posiadać” piłkarzy wolno teoretycznie tylko klubom), i o mentalności całej, zadłużonej na 4 miliardy euro ligi hiszpańskiej – tamtejsi prezesi to nieodrodne dzieci współczesnego kapitalizmu, życia na kredyt nigdy się nie boją. Kiedy bańka pęknie?
4) Sergio Aguero z Atletico Madryt do Juventusu. Tak, to transfer, którego nie było. Ale miał być. Bardzo miał. Marzyli o niebieskich migdałach turyńczycy, marzyli wszyscy bezstronni fani Serie A, którzy pragną, by wybitni gracze nie tylko z niej uciekali. Niestety, tego lata uciekli Samuel Eto’o, Alexis Sanchez i Javier Pastore, a wspomniany Argentyńczyk stanowił jedyną szansę na przyciągnięcie kandydata na megagwiazdę w wieku nie schyłkowym, lecz obiecującym dalszy rozkwit. I megagwiazdę nie gdzie indziej odrzuconą (jak przed rokiem Zlatan Ibrahimović), lecz powszechnie pożądaną. Znów się nie udało. Sławnych nazwisk ubywa także dlatego, że włoscy prezesi w przeciwieństwie do hiszpańskich znają ostatnio umiar. Adriano Galliani z Milanu ogłosił już, że calcio z pięciogwiazdkowej restauracji zbiedniało do zwykłej pizzerii. I ani myśli pocieszać, że prędko zrobi się ekskluzywniej.
3) Neymar i Ganso z ligi brazylijskiej do Europy. Tych transferów też nie było. Nadal. Wielkie firmy z naszego kontynentu ślinią się na widok obu dzieciaków z Santosu od co najmniej dwóch lat, ale wokół klubów gospodarzy następnych mistrzostw świata przybywa hojnych sponsorów, więc wiatry nad Atlantykiem zmieniły kierunek – przed chwilą do ojczyzny wrócili m.in. Denilson (z Arsenalu) i Jo (z Manchesteru City). Na razie nie wiemy tylko, czy trend odwróci się po szaleństwie mundialowym, czy rosnąca gospodarka spowoduje, że Brazylia będzie się drenażowi nóg opierać i europejska elita – Champions League plus kilka najbogatszych lig – przestanie mieć moc ekonomiczną nieskończoną, dzięki której na niewielkiej powierzchnii skupiała wszystkich najlepszych futbolistów na planecie.
2) Andre Santos, Per Mertesacker, Mikel Arteta i Yossi Benayoun do Arsenalu. Lista wstydu Arsene’a Wengera, tłumny dowód, że poniósł minionego lata menedżerską klęskę. Problemem jest tutaj i jakość, i ilość. Dlaczego jakość? Arteta, pomocnik jakich w Hiszpanii wielu, nie zastąpi utraconego Ceska Fabregasa, nawet w spływającej bajecznym talentem Hiszpanii uchodzącego za żywy klejnot. Schorowany ostatnio Benayoun też raczej nie wskoczy w buty utraconego Samira Nasriego, rozsadzającego linie obronne rywali jak żywy dynamit. Dlaczego ilość? Wenger ściągnął tę ciżbę naraz, jednego dnia – ostatniego w okresie transferowym. Musiał się spieszyć, brał niekoniecznie ludzi pierwszego wyboru, bo wcześniej zwlekał z decyzjami, łudząc się, że zatrzyma dotychczasowych liderów. Nie zatrzymał, bo stracili do szefa zaufanie. I choć dziś nie wiemy, ile Arsenal zdoła ugrać po transferach last minute, to wiemy, że opieszałością Wenger wpędził drużynę w chaos. Napad też wzmacniał rzutem na taśmę – Parka Chu-Younga wziął dzień wcześniej. Pamiętacie jakikolwiek wielki klub, który ratuje się taką lawiną transferów na godziny przed dedlajnem?
1) Samuel Eto’o z Interu Mediolan do Anży Machaczkała. To w ogóle przeprowadzka, która zaszokowała mnie bardziej niż jakakolwiek inna we współczesnym futbolu. Już się z traumy terapeutycznie zwierzałem (tutaj) – najgroźniejszy moim zdaniem klasyczny środkowy napastnik w kwiecie wieku udał się na dobrowolną banicję z Ligi Mistrzów, gdy dostał propozycję horrendalnej pensji, przewyższającej nawet pobory Messiego i Ronaldo. Niby Kameruńczyk wszystko już osiągnął (Puchar Europy zdobywał i z Barceloną, i z Interem, jako drugi w historii strzelał gole w dwóch finałach), niby o swoich ambicjach nam otwarcie opowiadał (sławne „haruję jak czarny, by żyć jak biały”), ale jakoś wciąż nie mogę się otrząsnąć. W każdym razie wylądował w dobrym towarzystwie. Kiedy właściciel klubu Sulejman Kerimow na 38. urodziny podarował Roberto Carlosowi lśniące Bugatti za ponad milion euro, piłkarz tylko wzruszył ramionami: „To właściwie to samo, co rower. Po prostu środek transportu”.