Należy do Opus Dei, opiekował się reprezentacją Watykanu, a na mecze zabiera butelkę święconej wody (skrapia nią boisko), więc w katolickiej Irlandii od początku nie był ciałem obcym. Tubylcy nie tylko prędko docenili jego trenerskie kompetencje, ale zwyczajnie Włocha polubili – za oryginalne, barwne wywiady, odwagę publicznego przemawiania skutkującą cudacznymi wpadkami językowymi, pasję do futbolu, intensywność przeżywanych emocji. (Już swój drugi wpis w historii blogu ozdobiłem jego spektakularnym występem). Aż uznali, że Giovanni Trapattoni stał się jednym z nich, Irlandczyków. Kiedy po awansie na Euro 2012 do oczodołów napłynęły mu łzy, dublińska prasa wzdychała, że wzruszyły cały kraj jeszcze bardziej niż wyczyny reprezentacji.
Włoch jest wyjątkowy. I to nie tylko dlatego, że wiosną skończy 73 lata, a w czerwcu zostanie najstarszym trenerem w całej historii futbolowych mistrzostw kontynentu.
Osiągnięcia w tym fachu porównywać trudno, szkoleniowcy działają w bardzo różnych warunkach. Wybitnych podzieliłem kiedyś z grubsza na osiadłych (ze sztandarowym przykładem Aleksa Fergusona wytrzymującego w Manchesterze United od ćwierć wieku) oraz globtroterów (ze sztandarowym przykładem podróżującego po Europie Jose Mourinho). Ale można ich też posegregować na specjalistów od pracy w klubie lub reprezentacji. Albo na trenerów, którzy odnosili duże sukcesy skumulowane na krótkim dystansie czasu (pamiętacie Arrigo Sacchiego?), i trenerów długowiecznych, utrzymujących klasę przez kilka piłkarskich epok.
Trapattoni nie króluje w żadnej z zaproponowanych kategorii. Jego wyjątkowość polega na tym, że w każdej się sprawdził – rewelacyjnie lub przynajmniej bardzo dobrze.
W Juventusie rządził w sumie przez kilkanaście lat i to głównie dzięki zdobytym w Turynie sześciu mistrzostwom kraju uchodzi za najbardziej utytułowanego klubowego trenera w dziejach calcio.
Lokalnie zasłużył się też w Interze Mediolan, Bayernie Monachium, Benfice Lizbona i Red Bull Salzburg, z którymi wygrywał ligi włoską, niemiecką, portugalską i austriacką, stając się jedynym obok Ernsta Happela trenerem zwycięzcą lig z czterech różnych krajów.
Stał się również jedynym obok Udo Lattka zdobywcą trzech najcenniejszych klubowych łupów europejskich – Pucharu Europy, Pucharu UEFA (trzykrotnie!) oraz Pucharu Zdobywców Pucharów.
Ale w galerii międzynarodowych sław jest także rekordzistą samotnym – tylko on wziął wszystkie trofea sygnowane przez UEFA i jeszcze dołożył do nich Puchar Interkontynentalny.
W reprezentacjach wiodło mu się zmiennie. Jako selekcjoner Włochów nie dość, że podpisał swoim nazwiskiem sensacyjną mundialową katastrofę z Koreą (fakt, że rywale zawarli sojusz z arbitrem) i klęskę na Euro 2004, to jeszcze rozjuszył i zarazem wpędził w rozpacz rodaków, nie zabierając na MŚ przeżywającego trzecią młodość Roberto Baggio. Z Irlandczykami już jednak pobawił się ładnie – na zeszłoroczny mundial jeszcze ich nie zaciągnął (przegrał baraż z Francją po osławionym zagraniu ręką Thierry’ego Henry’ego), ale teraz awansował z nimi mistrzostwa Europy, co dotąd udało im się tylko raz – w 1988 roku. A zastał w szatni kompletny rozgardiasz. – Kiedy przyjechałem, piłkarze nawet nie odbierali telefonów z federacji – wspomina. – Na zgrupowania jeździło się albo nie, decydował aktualny nastrój powołanego. Teraz wszystko wygląda inaczej. Jak komórka zadzwoni, to fruwają, żeby odebrać. By do tego doprowadzić, brałem przykład z Gianniego Agnellego, który mawiał: „Nie tyle jestem w stanie coś zmienić, ale mam obowiązek tego dokonać”. Teraz nawet nie świętowałem z piłkarzami, bo nie mógłbym patrzeć, jak pływają w rzece piwa. Lekcje się skończyły, profesor wrócił do domu.
Do mnie najsugestywniej przemawia ostatnie podane wyżej kryterium analizy dorobku trenera – dystans czasowy, na jakim osiąga sukcesy.
Pierwsze mistrzostwo Włoch Trapattoniego (sezon 1976/77, Juventus) od zdobytego niedawno mistrzostwa Austrii (sezon 2006/07, Red Bull Salzburg) dzieli 30 lat. Pierwsze mistrzostwo Włoch od awansu na mistrzostwa Europy – 34 lata. To dokładnie tyle, ile dziewiczy sukces dwa lata młodszego Aleksa Ferguson (awans do najwyższej ligi szkockiej z dzieciakami z St. Mirren) dzieli od tegorocznego tytułu w Premier League. Obaj debiutowali zresztą w odstępie kilku miesięcy. I obaj zaczęli pracować jako nastolatkowie, co może wyjaśniać, dlaczego nie wyobrażają sobie wegetowania w nieróbstwie. – Setki razy słyszałem, że moje metody są anachroniczne, jestem skończony, wyglądam jak relikt z muzeum. A ja jestem wiecznym innowatorem. Wiem, że nigdy nie całkiem zapanuję nad wydarzeniami na boisku, ale dążę i zawsze będzie dążył do totalnej kontroli nad nimi – mówi Trapattoni.
Okres jego sportowej pomyślności można rozciągnąć jeszcze na karierę zawodniczą. Na boisku nawygrywał się w koszulce Milanu – po dwa razy w Pucharze Europy i Serie A, po razie Pucharze Zdobywców Pucharów, Pucharze Interkontynentalnym i Pucharze Włoch. – Nie wiem, ile zdobyłem, musiałbym usiąść i policzyć. Smak zwycięstwa czuję tylko przez chwilę. Kiedy coś osiągnę, zaczynam myśleć o następnym wyzwaniu. To jak dziura w twoim wnętrzu, której nigdy nie da się wypełnić – tłumaczy.
Tak, to bez wątpienia będzie najbardziej wyjątkowy selekcjoner na Euro 2012. Po tym turnieju spróbuje awansować z Irlandią na MŚ w Brazylii. Kontrakt przedłuży niebawem. Jeśli znów mu się powiedzie, poleci na mundial jako 75-latek.