Przed ponad trzema laty blogowałem intymnie i z bolesną szczerością, jakbym leżał na kozetce i dawał psychoterapeucie patroszyć się z najcięższych traum:
„W 1987 roku, czyli mniej więcej w połowie podstawówki, Cypryjczycy byli dla mnie ludem zupełnie nieznanym. Być może nawet, choć pewności nie mam, dzięki meczowi z reprezentacją Polski – w Gdańsku, 12 kwietnia – w ogóle dowiedziałem się o ich istnieniu. Trwały eliminacje mistrzostw Europy, naszych prowadził selekcjoner Wojciech Łazarek, ze spokojem oczekiwałem miażdżącego zwycięstwa, życzyłem sobie nawet, by się nasi zlitowali i nie skrzywdzili egzotycznych gości dwucyfrówką. Powiewający na trybunach transparent z wynikiem 9:0 odbierałem jako trzeźwą ocenę sytuacji.
A potem dostałem po łbie bezbramkowym knotem. Połknąłem swoje pierwsze szokujące 0:0.
Cypryjczycy smakowali triumf niezwykły, wywalczyli historyczny – pierwszy! – punkt w wyjazdowym meczu eliminacji do czegokolwiek. Ja długo dochodziłem do siebie, moje przeświadczenie, że z pewnymi rywalami Polacy wygrywać będą zawsze, umarło wraz z ostatnim spartaczonym zagraniem Jacka Bayera, zaliczającego – to najwłaściwsze słowo – swój jedyny występ w reprezentacji. Poznałem smak okrucieństwa sportu.
Łazarek po latach wspominał tamten remis na swój powszechnie znany, poetycki sposób: „A potem wszystko się rozeszło. Jak mendy po jajach”. Celnie to ujął. Od tamtego czasu z niepokojem śledziłem, jak Cypryjczycy niepostrzeżenie, kroczek po kroczku, skradają się w pościgu za polskim futbolem. Albo inaczej – w jakiś tajemniczy sposób ściągają naszych na swój nędzny poziom. Podbierając nam zresztą myśl szkoleniową. Mieli u siebie aż dwóch polskich eksselekcjonerów, Jerzego Engela oraz Janusza Wójcika”.
Spowiadałem się wówczas, by uzasadnić wydanie Cypryjczykom futbolowej, korespondencyjnej wojny, którą tutaj ogłosiłem. W ich boiskowych postępach w rozmaitych rankingach widziałem miarę upadku polskiej piłki – mierziło mnie, gdy wyprzedzili naszych w rankingu FIFA, nie mogłem patrzeć na ich bezczelną wspinaczkę po rankingu UEFA, wnerwiały mnie ich coraz zuchwalsze podrygi w europejskich pucharach. Wiedziałem, że dopóki zabawiają się ponad nami, nie zaznam spokoju. To dlatego wypowiedziałem wojnę i postanowiłem ją relacjonować, dopóki nie wygramy. A co tam, niech bywalcy „A jednak się kręci” też pocierpią od czytania tych nudów.
Nie sądziłem, że wojna się przeciągnie, wierzyłem, że wajcha prędko pójdzie w drugą stronę, byłem przekonany, że jeśli pewnego razu do końca kalendarzowego roku w międzynarodowych rozgrywkach utrzymamy aż dwa kluby, a jeden jeszcze przetrwa do wiosny, to Cypryjczyków zaczniemy ścigać i rychło załatwimy na amen. Stało się, Wisła awansowała do rundy grupowej Ligi Europejskiej, Legia właśnie dopchała się wręcz do 1/16 finału.
Byłoby pięknie, gdyby Cypryjczycy akurat teraz, kiedy nasi dokazują w LE, złośliwie nie postanowili podokazywać w Lidze Mistrzów. Nigdy mi nie odpuszczą!? Kombinują, żeby zatruwać życie aż po skutek nieodwracalnie śmiertelny?
Sezon rozpoczął się rozkosznie, bo łotry z APOEL-u Nikozja dostały po łbach w Krakowie od Wisły. Triumfowałem, świętowałem, wznosiłem toasty. Niestety, łotry tylko podpuchę dały, ewidentnie już wtedy planowały tortury bardziej wyrafinowane.
Od tamtej pory nie przegrały z nikim. Z wyeliminowaniem Wisły zwlekały wrednie do 87. minuty, w swojej grupie Champions League rozwaliły się na pozycji lidera, więcej punktów pozwoliły zdobyć tylko Barcelonie, Realowi, Arsenalowi, Interowi i Bayernowi, już awansowały do 1/8 finału. Europodrygi legijno-wiślackie poszły na marne, Cypryjczycy znów uzbierali więcej rankingowych punktów, znów naszym odskoczyli. A jeszcze postanowili ostatnio – po latach łażenia po jałmużnę do polskich piłkarzy – z tej jałmużny zrezygnować! Żadnego naszego gracza do APOEL-u nie wzięli, z naszej myśli szkoleniowiej też już wcale nie czerpią.
Nie napiszę z niezachwianą pewnością, że mistrzowie Cypru sprawili największą sensację, odkąd w 1999 roku Champions League rozrosła się do 32 uczestników. Ostatecznie przed blisko dekadą piłkarze Basel, którzy również musieli przebijać się przez dwie rundy kwalifikacji, wyprzedzili Liverpool i również awansowali do czołowej „16”.
Ale oni pokonali wtedy wyłącznie Spartak Moskwa, jeszcze nie wspierany gigantycznym kapitałem rosyjskich oligarchów. Oni drżeli o awans do ostatniej kolejki. Oni wyszli z grupy jako wiceliderzy, w Walencji potrafili przegrać 2:6. Wreszcie mieli szczęście rywalizować z Liverpoolem przytłoczonym kryzysem – drużyna z Anfield kończyła rok kalendarzowy dwoma miesiącami bez zwycięstwa w lidze angielskiej (6 porażek, 5remisów), krztusiła się po lecie wpadek transferowych, era trenera Gerrarda Houlliera wchodziła w fazę schyłkową.
Piłkarze APOEL-u są liderami grupy i mają ogromne szanse, by pozycję utrzymać. Wyprzedzają tuczone gigantycznymi inwestycjami wschodzące potęgi ze Wschodu – Zenit St. Petersburg oraz Szachtar Donieck co sezon wydają na transfery dziesiątki milionów euro, piłkarzy podbierają mocnym ligom zachodnich, zwłaszcza ci pierwsi skompletowali już kadrę godną włoskiej Serie A czy Bundesligi. No i reprezentują rozgrywki w rankingu UEFA sklasyfikowane przed sezonem na odległym 20. miejscu.
W tej krwawej wojnie jestem stroną, więc piszę to ze żrącą przykrością – dla mnie APOEL przyłożył po oczach sensacją po 1999 roku najbardziej spektakularną. Nawet jeśli w środę przetrwał w Petersburgu niemal cudem, przy wydatnym wsparciu rosyjskiego kibolstwa.
Aha, mistrzowie Cypru mają w budżecie 10 mln euro. Blisko dwa razy mniej od Legii.