To jeden z dylematów współczesności najdonioślejszych – czy futbolowa reprezentacja kraju powinna mieć stadion specjalnie dla siebie i rozgrywać na nim wszystkie lub większość meczów, czy przeciwnie, jako dobro wspólne powinna wizytować wszelkie miasta, miasteczka i wsie, które nadążają z infrastrukturą i są w stanie godnie podjąć zagranicznych rywali? Sprawa jest nadzwyczaj delikatna, Unia Europejska niczego na państwach członkowskich nie wymusza, każde ma prawo rozdzielać popisy swoich piłkarzy wedle uznania. Nieskończonej liczby wariantów jednak nie ma, obowiązuje prosta alternatywa – nieliczni, którzy porwali się na obiekty zwane dumnie narodowymi, związują z nimi futbolową kadrę na stałe, reszta rzuca nią ze stadionu na stadion.
Przyjrzyjmy się owym nielicznym, bo oni z oczywistych względów, o których za chwilę, interesują nas szczególnie. Piłkarze Anglii zeszli ze swojej mekki tylko na kilka lat dzielących zburzenie Wembley przestarzałego, bo postawionego w 1923 roku, od zakończenia budowy Wembley odpowiadającego wymogom naszych technologicznie rozbuchanych czasów. Francuzi wrośli w podparyski Stade de France, odkąd zafundowali go sobie z okazji mundialu w 1998 r. Austriacy w obiekt imienia Ernsta Happela nie wrośli, ale też kopią tam zdecydowanie najczęściej. Szwedzi mają Rasundę, Bułgarzy – Levskiego, Belgowie – króla Baudouina. A kiedy Duńczycy przed mistrzostwami kontynentu na zgliszczach szacownego Idratsparken stawiali Parken Stadium – skąd my to znamy? – inwestor wymógł na federacji gwarancję, że przynajmniej przez półtorej dekady reprezentacja rozegra tam każdy mecz u siebie.
Nasz inwestor, czyli polskie państwo, był na tyle szczodry, że niczego na PZPN nie wymógł – nawet przeniesienia na Stadion Narodowy siedziby związku. Dlatego rośnie prawdopodobieństwo, że 1,5 mld roztrwoniliśmy wspólnie na gmaszysko, które, owszem, z klasą podejmie uczestników Euro 2012, ale zaraz potem zesmutnieje do pomnika kultowej już indolencji naszego sportu. Stanie się stadionem narodowym, który wcale nie będzie narodowy. Stadionem futbolowym, na którym będzie niewiele futbolu. Ba, prawie nie będzie na nim sportu.
To opcja tak oryginalna, że nikt w Unii na razie jej nie wypróbował, mocniej prekursorska nawet od masowego importowania i spolszczania piłkarzy wyedukowanych za granicą, którzy podczas Euro mają ocalić od wstydu drużynę Franciszka Smudy. Od Rafała Kaplera, szefa spółki zarządzającej stadionem, dowiedzieliśmy się, że reprezentacja na nadwiślańskim boisku będzie grała rzadko albo wcale, bowiem PZPN zapowiedział, że kadrowiczów zagoni tam wyłącznie pod kosztownym (kosztownym dla nas, podatników) warunkiem – bez konieczności płacenia za wynajem stawek rynkowych. Zależymy od łaski prezesa jednej z naszych najbardziej skompromitowanych instytucji, a ponieważ aktualnie jest nim osobnik, który wie, jak położyć łapę na szmalu, już dziś możemy zakładać, iż po przyszłorocznym turnieju będziemy przypadkiem kuriozalnym – krajem z narodowym i bez narodowego zarazem.
Kapler w wywiadzie dla „Gazety” pękał z dumy, że moloch przyniesie dochód, bo – jak ujawnił chyba po raz pierwszy – „nie jest stadionem w klasycznym rozumieniu tego słowa”, „lecz wielofunkcyjnym budynkiem”. Sportu zatem w zasadzie nie potrzebuje. Gdyby nasz rozmówca był chwalipiętą, wyróżniłby go zapewne na tle innych, wymienionych już wyżej narodowych. Pomysł na Stade de France okazał się o tyle prostolinijny, że sport wpychają tam co rusz – nie tylko piłkarzy reprezentacji, lecz także finalistów Ligi Mistrzów (w minionej dekadzie aż dwukrotnie!), rugbystów czy lekkoatletów, którzy na podparyskim obiekcie zabawili się nawet w mistrzostwa świata. U nas to wszystko zdaje się niemożliwe. Kadry zapraszać się nie opłaca; na Ligę Mistrzów 58-tysięczne trybuny są zbyt ciasne, odkąd prezes UEFA Michel Platini zarządził, że finał będzie wpuszczał tylko na stadiony 60-tysięczne i większe; rugby to dyscyplina u nas niszowa; lekkoatletów nie zaprosimy, ponieważ warszawskiego arcydzieła architektury nie wyposażyliśmy, w przeciwieństwie do Francuzów, w ruchome sektory dla publiczności, które kryją bieżnię.
Nad Wembley osobno pochylał się nie będę, zdradzę tylko, że to również szczyt banału – sport dzieje się tam na okrągło, a specjalnie prestiżowy finał wspomnianej Champions League udaje się ostatnio organizować wręcz co dwa lata. Niezorientowanym wyjaśniam, że ta impreza jest Euro w miniaturze, wraz z towarzyszącymi jej drobniejszymi atrakcjami trwa tydzień, goszczący ją stadion z kościoła zmienia się na chwilę w katedrę, pielgrzymów ściąga wyraźnie więcej niż pomieszczą trybuny, bo kibice bez biletów też chcą się bawić, przeżywać i być blisko drużyny, zresztą UEFA organizuje dla nich specjalną strefę fanów z telebimami.
Problem Nienarodowego – chyba wolno już go przechrzcić? – wpisuje się w szersze zjawisko, które roboczo nazywam uprawianiem kwadratury stadionowej. Przecież osobną, do rozpuku krotochwilną anegdotą jest futbolowy pałac poznański, którego zadaszenie trybun zostało skonstruowane tak przebiegle, że na boisku nie chce rosnąć murawa. Co, nawiasem mówiąc, zrozumiałe, kto by się przejmował zwykłą, przeznaczoną do podeptania przez nie wiadomo kogo trawą, gdy realizujemy historyczną misję narodową.
Historycznie czujemy się też na Stadionie Śląskim. I dlatego, że to budowla monumentalna w każdym możliwym sensie – padały tutaj frekwencyjne rekordy (pół wieku temu 120 tys. ludzi dopingowało Górnika Zabrze w starciu z Austrią Wiedeń) oraz odbywały się legendarne mecze reprezentacji w złotej erze polskiego futbolu. I dlatego, że w stadionowych katakumbach panuje nastrój muzealny. Angielscy dziennikarze, którzy w 1973 roku, po swojej porażce reprezentacji z drużyną Kazimierza Górskiego, obwołali chorzowskiego giganta „Kotłem czarownic”, przed kilkoma laty rozglądali się po nim jak po betonowym Parku Jurajskim. Wszystko dlatego, że zamiast zrównać niefunkcjonalne straszydło z ziemią i wznieść na niej nowoczesne cacko, na którym można oglądać piłkarzy bez użycia lornetki, od lat sztucznie utrzymujemy trupa przy życiu. Na jego reanimację, dla niepoznaki nazywaną modernizacją, wyrzuciliśmy już 700 mln z okładem. Horrendum.
Problem Nienarodowego idealnie wkomponowuje się też w pejzaż lokalny. Po drugiej stronie Wisły stoi Torwar, czyli udająca sportową hala poniżej godności stolicy rozwiniętego europejskiego kraju. Ją Kapler też zapewne nazwałby „wielofunkcyjną”, skoro do poważnego sportu się nie nadaje, za to świetnie się sprawdza przy wystawach psów albo targach budowlanych. Aż strach się bać, że pewnego dnia ktoś rozkaże ją zmodernizować.