Moneyball

Moneyball, Brad Pitt, sabermetria w Champions League. Fot. Sony Pictures

Wchodzący na nasze ekrany hollywoodzki przebój opowiada o micie wielbionego w Ameryce baseballu, który zainspirował rewolucję w całym sporcie – także piłce nożnej. Rewolucję wznieconą, gdy na boiska wtargnęła matematyka.

Yogi Berra – były baseballista i trener tak legendarny, że imię na jego cześć dostał miś z kreskówek wytwórni filmowej Hanna-Barbera – słynął z niezapomnianych bon motów. Na pytanie o tajemnicę sukcesu w jego dyscyplinie odpowiadał, że „w 90 proc. decydują o nim atuty mentalne, a w drugiej połowie atuty atletyczne”. Na pytanie, dlaczego przestał jadać w restauracji Ruggeri’s w St. Louis: „Nikt już tam nie chodzi. Za duży tłok”. Przysięgał też, że „co najmniej połowa kłamstw, które o nim rozpowszechniają, to bzdury”.

Nie upychałbym w akapicie cytatów wyjętych z kompletnie odmiennych okoliczności, gdyby nie tchnęły logiką charakterystyczną dla stereotypowego trenera sprzed lat – nie baseballowego, lecz w dowolnym sporcie zespołowym. Drużynami tradycyjnie nie kierowali zimni racjonaliści o analitycznych umysłach, lecz szamani ufający własnemu doświadczeniu, intuicji czy wręcz nieokreślonemu instynktowi. Przetrwali zresztą do dziś. Selekcjoner naszej kadry futbolowej Franciszek Smuda chętnie przyznaje, że przed podjęciem decyzji taktycznej wsłuchuje się w głos z nieba, laptop służy mu za podstawkę pod herbatę, a klasowego gracza rozpoznaje po sposobie, w jakim stawia kroki na schodach. Ale najwybitniejsi piłkarscy fachowcy stawiają na metody naukowe, serio myślą o sformułowaniu ogólnej teorii wygrywania.

Dlatego proszą o pomoc głównego bohatera „Moneyball”.

Ten bohater to rebeliant, który odrzuca wszystkie święte zasady budowania drużyny udoskonalane przez przeszło sto lat istnienia baseballu. Postanowi je odrzucić, gdy jako generalny menedżer dysponujących wielokrotnie niższym od konkurentów budżetem Oakland Athletics zrozumie, że w mistrzostwach Ameryki jest skazany na klęskę. Jego gwiazdy uciekają do hojniejszych pracodawców, a na wartościowych następców go nie stać. Rywale szydzą, że jest dostarczycielem organów dla bogaczy.

Zdesperowany Billy Beane (postać autentyczna, w Oakland rządzi do dziś, w filmie gra go Brad Pitt) bierze na asystenta przypadkowo poznanego Petera Branda (postać fikcyjna, będący jej pierwowzorem Paul DePodesta nie zezwolił na użycie swojego nazwiska, w filmie – Jonah Hill), absolwenta ekonomii w Yale i matematycznego geniusza, który opracował niekonwencjonalną, radykalną koncepcję selekcjonowania zawodników.

Ten otyły, fajtłapowaty jajogłowy w okularach, sprawiający wrażenie niezdolnego do przetruchtania kilku metrów do autobusu, zderzy się z przywiązanymi do starych schematów trenerami i skautami, czyli fachowcami zajmującymi się oceną kompetencji graczy. Oni wiedzą, co czyni baseballistę znakomitym: dzięki dobrej koordynacji oko – ruch celnie piłkę rzuca lub odbija pałką; dzięki fizycznej sile mocno ją rzuci lub daleko wybije; dzięki talentowi sprinterskiemu będzie zdobywał tzw. bazy; dzięki specyficznej boiskowej inteligencji właściwie oceni zamiary przeciwnika i wybierze możliwie najkorzystniejszy sposób odbicia piłki; dzięki zdolności błyskawicznego podejmowania decyzji wybierze optymalne rozwiązanie taktyczne. Słowem, do sukcesu niezbędny jest cały szereg zalet atletycznych i mentalnych.

Fanatyk statystyk Peter Brand myśli inaczej. Rekomenduje zawodników z rzucającymi się w oczy wadami, przez konkurencję notorycznie odrzucanych, którzy jednak dysponują pojedynczą pożądaną u klasowego baseballisty cechą w stopniu wybitnym. A potem sportowców uznanych niekiedy wręcz za przypadki beznadziejne ustawia tak, by się wzajemnie uzupełniali. Strategię opiera na maskowaniu ich przywar i eksponowaniu zalet, planuje perfekcyjnie zsynchronizowaną współpracę grupy, chce wynieść grę na wyższy poziom zespołowości.

I prowokuje nieuchronny konflikt. Siwiejący klubowi skauci wściekają się, że wpycha im do szatni patałachów, a gołowąs odpowiada algorytmami, które mają rzekomo obiecywać zwycięstwa. Kompromis ani nawet dyskusja są niemożliwe, strony mówią innymi językami. W trakcie sezonu menedżer Billy Beane odsprzedaje konkurencji czołowego gracza Oakland, inaczej bowiem nie jest w stanie nakłonić trenera (Philip Seymour Hoffman), by ten składał drużynę w sposób zalecany przez Branda.

Riders zaczynają wygrywać. Seryjnie. Ustanawiają rekord wszech czasów, zwycięską passę rozciągając do 20 meczów. Mistrzostwa przy swoich ograniczeniach nie zdobywają, ale wyciskają maksimum z haniebnie skromnego budżetu. Kiedy ich metodę przejmują bogacze z Boston Red Sox, zdobywają tytuł, na który czekali 86 lat.

Każde drgnienie mięśnia

Fabuły Bennetta Millera nie wolno oglądać jak rzetelnej w szczegółach najnowszej historii baseballu, ale oddaje ona klimat wielkiego, niemal cywilizacyjnego przełomu w zawodowym sporcie, w którym epokę romantyczną, przepełnioną spontanicznością i naznaczoną przesądami, wyparła nowoczesność – wierząca w wysoką technologię, minimalizowanie kosztów i maksymalizowanie zysków, usiłująca zamienić gry zespołowe w naukę ścisłą.

Amerykanie od lat 90. rozwijają sabermetrię, wyrafinowaną analizę statystyczną dążącą do „znalezienia obiektywnej wiedzy o baseballu”, której nazwę wywiedli z akronimu SABR oznaczającego organizację Society for American Baseball Research zajmującą się popularyzacją dyscypliny. Propagowali ją i uprawiali ludzie spoza środowiska. Jak astronauta Eric Walker, poeta Carson Cistulli, ekonomista Bill James, biolog David Smith czy statystyk Nate Silver, który system do prognozowania przebiegu karier zawodników wykorzystywał z powodzeniem w polityce. W 2008 roku przewidział zwycięzców wyborów do Kolegium Elektorskiego w 49 z 50 stanów i wyniki rywalizacji o wszystkie 35 miejsc w Senacie.

Fascynaci baseballu byli pionierami w świecie gier drużynowych, ten sport bowiem wyklucza indywidualne akcje – w przeciwieństwie do płynnych piłki nożnej, koszykówki czy hokeja na lodzie. Futbolowy wirtuoz Diego Maradona, koszykarski Michael Jordan czy hokejowy Wayne Gretzky mogą przemierzyć całe boisko i przedryblować wszystkich przeciwników, w baseballu do triumfu prowadzi wyłącznie oparta na schemacie praca zbiorowa.

Ale nauka wdarła się wszędzie. Zwłaszcza tam, gdzie kluby sportowe rozrosły się w globalne korporacje obracające setkami milionów euro rocznie. Jeśli klasowy futbolista zarabia co najmniej 1-2 miliony za sezon, to warto wynająć tabun analityków, którzy zredukują ryzyko błędnego wyboru. I pozwolą objąć kontrolą każdą sekundę gry.

Dlatego kluby z czołowych lig starają się umieścić w bazie danych każde drgnienie każdego mięśnia piłkarza przebywającego na murawie. Wykorzystują technologię używaną w lotnictwie, by sprowadzić mecz do ciągu liczb i umożliwić trenerom rozszyfrowywanie go ze sprawnością Cyphera z „Matrixa”, który w pulsujących na monitorze sznurach cyfr „nie dostrzegał już kodu, lecz brunetki, blondynki i rudowłose”. Dzięki komputerowym programom, których jednorazowe użycie kosztuje kilkanaście tysięcy euro, trenerzy wiedzą, jaki dystans przebiegli przez 90 minut ich gracze, ile razy ruszyli pełnym sprintem, jak często truchtali, czy chętniej podają piłkę na prawe skrzydło, czy na lewe, czy podają ją celnie w 50 proc., czy wręcz w 80 proc. prób, czy swoją obecnością w składzie zwiększają – np. umiejętnym poruszaniem się – odsetek dokładnych podań całej drużyny.

Najcenniejsze jest to, czego ludzkie oko nie wychwyci. Jeden z trenerów orędowników naukowej rewolucji w piłce, zwany „Profesorem”, ekonomista z wykształcenia Arsene Wenger najchętniej zatrudnia futbolistów potrzebujących maksymalnie 3,2 sekundy na sekwencję: przyjęcie piłki – podjęcie decyzji – podanie. Kto reaguje choćby o 0,1 sekundy wolniej, musi zachwycać bajeczną techniką lub innym olśniewającym atutem, by wyszarpać kontrakt w londyńskim Arsenalu.

A ci, którzy już tam grają, poznają do bólu obiektywne przyczyny trenerskich decyzji. Gdy w 2002 roku znakomity, lecz starzejący się napastnik Dennis Bergkamp z pretensją w głosie zapytał, dlaczego zaczął być regularnie odwoływany z boiska w końcówkach meczów, zobaczył komputerowy wydruk i usłyszał: „Popatrz, po 70. minucie zaczynasz biegać znacznie mniej. Po co masz tracić siły, skoro maleje szansa, że strzelisz gola? Nie wolisz zaoszczędzić energię na następną kolejkę?”. Gdy w 2004 roku Wenger chciał pozyskać piłkarza środka pola o wytrzymałości maratończyka, odsiał wszystkich kandydatów przemierzających w trakcie gry mniej niż 14 km i zaproponował pracę niezbyt jeszcze znanemu, wyłowionemu z Olympique Marsylia nastolatkowi Matthieu Flaminiemu.

Wenger to nienasycony innowator, nad stworzeniem najdoskonalszego narzędzia do analizy meczu pracował z zaangażowaną w sport firmą paliwową, dzięki czemu powstał oceniający występ piłkarza Castrol Performance Index. Program dzieli boisko na sektory i każdemu przypisuje współczynnik prawdopodobieństwa, że drużyna konstruująca akcję ofensywną strzeli gola, jeśli ma piłkę w tym właśnie sektorze. Następnie wartościuje wszystkie zachowania gracza – jeśli dzięki jego odbiorowi, podaniu czy dryblingowi rośnie/maleje szansa na bramkę, to można ten wzrost/spadek podać w liczbach. A po ostatnim gwizdku liczby zsumować. Wnioski zależą od inteligencji i kreatywności trenerów. Wenger po każdym meczu otrzymuje 60-stronicowy raport.

Uderzanie głową

Trenerzy często potrzebują wsparcia, zanim nauczą się wyciągać z danych właściwe wnioski. Autor znakomitych książek o futbolu Simon Kuper wytropił, dlaczego jeden z najwybitniejszych fachowców w historii, Alex Ferguson z Manchesteru United, podjął w 2001 roku sensacyjną decyzję o sprzedaniu do rzymskiego Lazio obrońcy Jaapa Stama. Prasa przypuszczała, że piłkarz rozjuszył szefa wydaniem autobiografii ujawniającej sekrety szatni, tymczasem studiujący statystyki trener zauważył, że Holender coraz rzadziej odbiera piłkę rywalowi. I uznał, że piłkarz, dobiegający wówczas trzydziestki, wszedł w smugę cienia.

Stam spędził jednak jeszcze kilka udanych sezonów w lidze włoskiej, bo Ferguson źle zinterpretował dane. Jego gracz nie wchodził w bezpośrednie starcia, bo nie musiał – nabrał doświadczenia, mądrzej się przemieszczał po murawie, lepiej przewidywał następstwo zdarzeń, więc dopadał piłki, zanim dotarła do przeciwnika.

Najbardziej spektakularny w nowożytnym futbolu błąd transferowy, którego istotę pojęliśmy m.in. dzięki wynalezieniu baseballowej sabermetrii, popełnił Real Madryt. W 2003 roku pragnący stworzyć drużynę wszech czasów prezes Florentino Perez pozbył się Claude’a Makelele. Ten specjalista od boiskowej czarnej roboty – jego zadanie polegało na neutralizowaniu ataków rywala – wolno biegał, miał marną technikę, nie umiał grać głową, kopał piłkę tylko na odległość kilku metrów, zazwyczaj wybierał zagrania bardzo bezpieczne – do tyłu i w bok. Co więcej, przekroczył trzydziestkę. Kompletnie nie pasował do kolekcjonowanych w Madrycie megagwiazd obwołanych nośnym marketingowo „Galacticos”.

Po transferze złożony z wirtuozów Real popadł jednak w kryzys, a nieefektowny Makelele przeżył pięć pięknych lat w londyńskiej Chelsea, która niebawem – po pół wieku – odzyskała mistrzostwo Anglii. Tłumaczy Mike Forde, opiekun liczącego 32 miliony danych zbioru analiz 13 tys. meczów, który latał na pielgrzymki do Oakland, by poznać metodologię sportretowanego w „Moneyball” Billy’ego Beane’a: „Oglądając mecz, nie dostrzeżesz Makelele. Oglądając dane, stwierdzisz, że wszędzie go pełno. Większość graczy pracuje najintensywniej, kiedy jest zwrócona twarzą do bramki przeciwnika, najchętniej w fazie ataku. Francuz aktywizuje się, kiedy piłkę ma przeciwnik. Wykonuje wtedy 84 proc. pracy na poziomie wysokiej intensywności, to dwukrotnie więcej niż partnerzy z drużyny”.

Wzgardzony w Madrycie piłkarz zyskał taką renomę, że dziś zleca się jego następcom, by odgrywali „rolę Makelele”. Ale niewyraźny był do bólu. Goli nie strzelał wcale, więc po dwóch sezonach podczas meczu kończącego mistrzowski sezon Chelsea koledzy zaciągnęli go do wykonywania rzutu karnego. Nawet wtedy, stojąc samotnie przed bramkarzem, nie trafił do bramki. Udało się dopiero po dobitce.

Wysłannicy klubów piłkarskich najpierw latali po naukę do baseballowych guru od analizy gry, a następnie podjęli współpracę z firmami Prozone, Amisco czy Opta, które proponują coraz bardziej zaawansowane obliczenia rozbijające mecz na 2500 tworzących go incydentów i 350 różnych zachowań piłkarzy. Najtrudniej było odmienić mentalność trenerów, naukowcy skarżyli się, że w wielu szatniach najmocniejszej na świecie ligi angielskiej panuje „antyintelektualna atmosfera” i głęboka nieufność wobec wszystkiego, co wyliczy program, jeśli nie widać tego okiem nieuzbrojonym. – Rozmowy z trenerami przypominają uderzanie głową w ceglany mur – mówił dr Bill Gerrard z uniwersytetu w Leeds. Ale w końcu mur runął, dziś wszyscy zatrudniają armie analityków i opieczętowują ich odkrycia klauzulą „ściśle tajne”.

Rewolucję przyspieszyły zacieśniające się biznesowe związki amerykańskiego i europejskiego sportu. Gdy zwycięzcę piłkarskiej Ligi Mistrzów Liverpool kupił właściciel wspominanego wyżej baseballowego Red Sox Boston (tego samego, który odzyskał wielkość dzięki sabermetrii), dyrektorem ds. strategii natychmiast mianował Damiena Comollego, bliskiego przyjaciela głównego bohatera „Moneyball”.

Matematyk gwiazdą sportu

Świat futbolu powoli przekonuje się, że intuicja to nie wszystko. Przed ćwierćfinałem mundialu w 2006 roku Argentyńczycy zadbali głównie o to, by na murawę wchodzić w „odpowiedniej” – wedle przesądu – kolejności. A Niemcy przygotowali się na wszystko. Przed rozstrzygającą serią rzutów karnych bramkarz Jens Lehmann dostał kartkę z dokładnymi instrukcjami, jak reagować. Wnikliwą analizę strzeleckich nawyków rywali umożliwiła gigantyczna baza danych trenerskiego maniaka statystyk Huuba Stevensa: „Julio Cruz – stój wyprostowany, ani drgnij, rzuć się w prawy róg”; „Hernan Crespo – długi rozbieg – prawy róg, krótki rozbieg – lewy” – tak został opisany każdy przeciwnik. Każdy trafnie, choć nie wszystkie strzały Lehmann zdołał obronić. Gdyby Maxi Rodriguez uderzył „z całej siły w prawy róg”, to bramkarz potrzebowałby jeszcze łutu szczęścia, bo czas reakcji człowieka jest ograniczony. Dwa strzały Niemiec jednak zatrzymał i wprowadził drużynę do półfinału mistrzostw świata. Argentyńczycy nie mieli pojęcia, że podbiegają do piłki obnażeni do rosołu.

Trzy lata później stojący między słupkami Manchesteru Unated Ben Foster został bohaterem finału Pucharu Ligi Angielskiej, bo po dogrywce, zanim stanął oko w oko z rywalami, wykonywane przez nich rzuty karne obejrzał na iPodzie.

Niebawem stanie się to normą. Trenerzy siatkówki też coraz częściej stoją obok boiska ze słuchawkami na uszach, przez które otrzymują informacje od przyrośniętych do laptopów współpracowników analizujących grę w czasie rzeczywistym. Zawodnicy muszą pracować również głową, bo przed meczami dostają – podobnie jak piłkarze czołowych drużyn – obszerne dossier o przeciwnikach i taktyczne zalecenia do wykucia na blachę. W przyszłości będą monitorowani już w trakcie gry. Wystarczy okleić ich kilkoma mikroczipami, by trener znał ich aktualne tętno, dostrzegł, że zaczęli wolniej biegać. I podjął decyzję o usunięciu ich z boiska.

Technologia całkiem sportu nie zdehumanizuje, bo żaden procesor nie obliczy, kiedy gwiazdora zacznie zdradzać żona albo zdechnie mu ulubiona papuga, co wywoła u niego chandrę, a wraz z nią nieuchronny spadek formy. Ale pozyskiwanie graczy robiących dobre wrażenie na trenerze odchodzi do lamusa. Wszyscy wymienieni wyżej zatrudniani przez europejskie kluby spece od digitalizacji piłki nożnej to bliżsi bądź dalsi znajomi Beane’a, który na długo przed rozpoczęciem zdjęć do filmu „Moneyball” zyskał w USA status celebryty. Oni na razie są anonimowi, ale rośnie prawdopodobieństwo, że następną po trenerze José Mourinho niegrającą megagwiazdą futbolu zostanie matematyk.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s