Rozmyślałem nad alternatywną superdrużyną roku 2011 – w zeszłym roku ulepiłem ją z ludzi, którzy moim zdaniem zdolni byliby przeciwstawić się Barcelonie, teraz rozciągnąłem formułę na zdolnych przeciwstawić się Barcelonie oraz Realowi Madryt. Powodowała mną desperacja. Hiszpańscy giganci zdominowali futbol, więc wybierając jedenastkę najlepszych klasyczną, musiałbym tasować znów tymi samymi nazwiskami. Nuda.
Odrzuciłem zatem nazwiska katalońskie i madryckie, a potem przytkało mnie przy dumaniu o prawej obronie. Naturalnej kandydatury z lat minionych – Maicona – nie mogłem brać pod uwagę wcale, odkąd bowiem Inter Mediolan został porzucony przez Jose Mourinho, Brazylijczykowi wyraźnie mniej się chce, a ostatnio głównie się leczył. Wykluczyłem też Philippa Lahma, bo on zasuwa w Bayernie na flance lewej.
I tak oto podczas myślowego spaceru od nazwiska do nazwiska dotarło do mnie, że całkiem poważnym pretendentem do plebiscytowych nominacji stał się Łukasz Piszczek.
Nie twierdzę, że był najlepszym po Danim Alvesie i Sergio Ramosie (też ostatnio przesuniętym do centrum defensywy) prawym obrońcą roku 2011, ale zarazem nie mam wątpliwości, iż nie wygląda na obce ciało ustawiony obok tercetu Gregory van der Wiel (Ajax Amsterdam), Maxi Pereira (FC Porto, urugwajski złoty medalista Copa America) i Branislav Ivanović (Chelsea). By zresztą upewnić się, czy perspektywy nie wykrzywia mi mimowolny polonocentryzm, zajrzałem do rankingu „Kickera”. Okazało się, że niemiecki magazyn uważał Polaka za najlepszego prawego obrońcę Bundesligi w sezonie poprzednim i uważa go za najlepszego w sezonie bieżącym. Oczywiście Piszczek przyciąga uwagę głównie w ofensywie (2 gole i 9 asyst w 48 ligowych meczach Borussii, mnóstwo kluczowych podań, precyzyjne dośrodkowania, odwaga w grze jeden na jeden, stałe zaangażowanie w ataki drużyny etc), w obronie wygląda już przeciętniej, ale to przywara drugorzędna i zjawisko dość powszechne, dotykające wielu wysoko cenionych graczy z tej pozycji.
W tym stuleciu tylko jednego polskiego piłkarza brali pod uwagę autorzy zestawień klasyfikujących czołowych piłkarzy w Europie – Artura Boruca, wyeksponowanego kiedyś na podium przez „La Gazzettę dello Sport”. Piszczek raczej mu nie dorówna, ale wśród rodaków pozostaje przypadkiem wybitnie niezwyczajnym. Choć jaśniej świecą u nas gwiazdy Lewandowskiego czy Szczęsnego, to właśnie on w kontynentalnej hierarchii wspiął się najwyżej. Młodzieniec z Arsenalu w czołowej dziesiątce bramkarzy w Europie się na razie nie mieści, snajper Borussii wśród napastników nie mieści się nawet w czołowej dwudziestce. Piszczek do ścisłej czołówki prawych obrońców dobiegł – nawet gdybyśmy za lepszych uznali wszystkich wyżej wymienionych (Alves, Ramos, Lahm, van der Wiel, Pereira, Ivanović) i jeszcze dołożyli do nich – rzucam na szybko, z pamięci – Micaha Richardsa (choć trener Mancini wzdycha, że zbyt często zapomina zabrać na mecz rozum), Valona Behramiego (choć będziemy musieli go cofnąć z pomocy) albo Kyle’a Walkera (choć dopiero zaczął się popisywać).
Może to właśnie Łukasz Piszczek zasługuje na tytuł polskiego piłkarza roku 2011?