Pal licho, że przegrali, i to rozgnieceni przez Newcastle trzema golami. Znaczniejsze, że wyglądali poniżej wszelkiej krytyki – nie mieli ani idei, ani pasji, a już na pewno nie mieli ochoty umrzeć za zwycięstwo lub remis. W Sylwestra też im się nie powiodło, ale przynajmniej drużynę Blackburn oblegali, momentami usiłując ją w całości wepchnąć między słupki. Wczoraj tylko pokornie przyjmowali ciosy. I stało się – w drugiej kolejce z rzędu pozwolili sobie wbić trzy bramki, czego Manchester United nie przeżył od 2004 roku.
Nie przepadam za najprostszą, acz popularną diagnozą, że wszystko wyjaśnia brak rozgrywającego (w domyśle – Wesleya Sneijdera, który ponoć był do wyjęcia z Interu Mediolan). W ograniczonym stopniu jako wszechuzasadnienie akceptuję też sugestie, że Alex Ferguson przesadził z rotacją w składzie – choć bezdyskusyjnie przesadził, zwłaszcza w Lidze Mistrzów. Łatwiej uwierzyć mi, że jego drużynę rozłożyła zaraza kontuzji, która zwłaszcza defensywę rozpuściła do konsystencji maślanej. Że strata Paula Scholesa jest odczuwalna przede wszystkim jako strata lidera o bezcennych atutach mentalnych (ponoć nigdy nie został potraktowany przez szefa suszarką!), pozytywnie wpływającego na całą szatnią. I że wreszcie David De Gea być może w Hiszpanii wielkim bramkarzem był, ale w Anglii zwraca uwagę głównie tym, że jest wiotki jak źdźbło trawy – a jeśli nawet wyręcza go Anders Lindegaard, to też nie wnosi ze sobą na boisko klasy światowej, co w boleści musi wpędzać zwłaszcza drużynę, którą jeszcze przed chwilą chronił specjalista formatu Edwina van der Sara.
Jeśli zanalizujemy ostatnie miesiące Manchesteru United, to dostrzeżemy, jak mówił klasyk, ciemność. Przerażająco mroczną ciemność, pomimo ładnie wyglądającej pozycji wicelidera w lidze angielskiej – z niewielką stratą do lidera.
Do końca września działo się świetnie. A potem działo się już tylko coraz marniej.
Liga Mistrzów? Nie porażka, lecz druzgocąca klęska, bo w miernie obsadzonej grupie mocniejsi okazali się nawet piłkarze FC Basel, a pokonać zdołali mistrzowie Anglii wyłącznie debiutantów z Otelul Galati. Kompromitacja.
Puchar Ligi Angielskiej? Mocniejsze okazało się Crystal Palace, unoszące się na pułapach średnich drugiej ligi. Kompromitacja.
Derby Manchesteru? Traumatyczne 1:6 na własnym stadionie. Kompromitacja.
Inne ligowe starcia z drużynami czołówki lub zakradającymi się do czołówki? W Liverpoolu udało się jeszcze – z trudem – zremisować, wczoraj w Newcastle nie udało się nawet przypomnieć, że gangi Fergusona nie poddają się bez krwawej wymiany ciosów. Na swoich trawach też Manchester Utd tej ostatniej drużyny pobić nie zdołał.
Słowem, od września ludzie Fergusona nie odnieśli ani jednego zwycięstwa naprawdę wartościowego, wypracowanego z mocnym przeciwnikiem (chyba, że za takiego uznamy lubianą przez nas wszystkich do obłędu małą Barcelonkę ze Swansea;-)). A wszystkie pozostałe starcia wagi superciężkiej, z najsilniejszymi w lidze, stoczą na obcych stadionach – Arsenalu, Chelsea, Tottenhamu, Manchesteru City. I stoczą je bez Nemanji Vidicia, czyli najtwardszej skały obronnej…
Niedzielny pojedynek z „hałaśliwymi sąsiadami” z Manchesteru staje się dla nich niemal grą o przetrwanie. Prawdopodobnie pierwszą z wielu w nadchodzących miesiącach. Jeśli „Czerwone Diabły” odpadną jeszcze z Pucharu Anglii, to straszyć ich zacznie – pamiętajmy, że zesłanie do Ligi Europejskiej traktują jak wyrok – widmo sezonu bez żadnego trofeum.
Takie się już oczywiście w erze Aleksa Fergusona zdarzały. Ale sezonu, w którym nie było ani tytułu, ani wiosny w Pucharze Europy, Manchester United nie przeżył od połowy lat 90.
PS A w ogóle to przypominam/informuję, że jestem też na Facebooku. Tutaj.