José Mourinho i jego Real znów polegli z Barceloną. 1:2. W kiepskim stylu, na swoim stadionie, co redukuje szanse na odwet w rewanżu do iluzorycznych. Do półfinału Copa del Rey raczej nie awansują.
To najdłuższa futbolowa wojna nowoczesnej Europy – Barca kontra drużyny, którym szefuje portugalski trener. Gdyby armia katalońskich mikrusów nie istniała, miałby już zapewne w dorobku trzy Puchary Europy – a może wręcz cztery, bo wyeliminowała jego Chelsea także wiosną 2006 roku, kiedy zmierzała po swój pierwszy współczesny triumf. Gdyby Barca nie istniała, miałby też Mourinho mistrzostwo zdobyte w czwartym kraju (do dwóch wziętych w Portugalii, dwóch w Anglii i dwóch we Włoszech dołożyłby jedno w Hiszpanii). I w zawrotnym tempie mknąłby po tytuł trenera wszech czasów. Gdyby tylko Barca nie istniała…
Mourinho i tak nawygrywał sporo. Wystarczyła mu dekada, żeby uzbierać 18 trofeów, i wciąż jest blisko pobicia rekordów Boba Paisleya (trzykrotny zdobywca Pucharu Europy) oraz Ernsta Happela (był mistrzem czterech krajów – Holandii, Belgii, Niemiec i Austrii). Na jego fenomenalny bilans składają się niezwykłe passy, np. dziewięć lat bez ligowej porażki na własnym stadionie, a także rozmach, z jakim dzisiejszy Real nokautuje wszystkich krajowych i zagranicznych przeciwników. Wszystkich poza Barceloną.
W Mediolanie założył gang, który ją wykończył. Tamten zwycięski dwumecz Interu z Katalończykami w półfinale Ligi Mistrzów to chyba największe pojedyncze arcydzieło Mourinho.
W Madrycie zastał więcej pieniędzy i znakomitszych piłkarzy – wśród nich Cristiano Ronaldo, jedynego zdolnego rzucić wyzwanie Leo Messiemu – ale na widok Barcelony maleje, staje się mocny tylko w gębie, taktycznie bezradny. Zwyciężył w ledwie jednej, stosunkowo mało prestiżowej bitwie (dopiero po dogrywce, w poprzednim finale Pucharu Hiszpanii), w wojnie ponosi druzgocącą klęskę. Czy to nie niezwykły paradoks, że akurat w erze trenera takiego formatu Katalończycy zostali pierwszą w historii drużyną, która na madryckim Santiago Bernabeu nie przegrała siedmiu kolejnych meczów?
Mourinho nad strategią intensywnie myśli. Na każdy z dziewięciu meczów wystawiał inną jedenastkę. Tak podwładnych nakręcał, że wbiegali na murawę z żądzą mordu. Próbował i otwartej walki, i wojen podjazdowych. Wszystko na próżno. Okres, w którym wydawało się, że Real powoli znajduje sposób na Barcelonę, minął. Ostatnio wydaje się raczej, że nie umie się do niej choćby zbliżyć. Ba, trudno wyobrazić sobie transfery, które by to umożliwiły. Tutaj trzeba raczej wynalezienia systemu gry będącego odpowiedzią na katalońską perfekcję. Skoro nawet Manchester United był w zetknięciu z nią – w obu finałach LM – bezbronny…
Madryckim graczom nie pomogło nawet to, że dzięki wpadkom bramkarzy Valdesa i Pinto prowadzili zarówno w grudniowym meczu ligowym, jak i środowym meczu pucharowym. To wymarzony scenariusz zwłaszcza dla Mourinho, który rywalom kontrolującym piłkę lubi odpowiadać kontrolą nad przestrzenią. Lubi, ale w starciach z Katalończykami nie umie. Gdyby goście zdołali w środę zachować we wrogim polu karnym ciut więcej precyzji, znów mogliby Real zbić do nieprzytomności.
Gospodarze tym razem wymęczyli wynik nie tak zawstydzający jak słynne już 0:5 sprzed półtora roku, lecz wrażenie zostawili fatalne. Zapamiętamy ich prymitywny plan gry, po przejęciu piłki polegający na odruchowym przerzuceniu jej pod nogi Ronaldo, zapamiętamy tępą brutalność i tanie aktorstwo Pepe, który nadepnął na dłoń Messiemu, ale sam zwijał się z bólu po mocniejszych podmuchach wiatru.
Uciekaniem się do brudnych chwytów „Królewscy” zdradzają szlachetną przeszłość klubu. Już nie niwelują dystansu do głównych rywali, lecz go tracą. Coraz trudniej uwierzyć, że jeszcze wierzą. Raczej czują, iż trofeów będą dopadać, jeśli Katalończyków wyminą. Porażki w El Clásico jeszcze potęgują ich nadnaturalną koncentrację i pasję do gry w innych meczach ligowych, bo wiedzą, że Barcelona niekiedy gubi punkty. W Lidze Mistrzów też może się zdarzyć, że z kimś przegra. Batalie z Madrytem wyzwalają w niej zbyt dużą determinację.
Piłkarze Guardioli pewnie również woleliby, żeby nie istniał Mourinho. Wówczas ich zeszłoroczny sukces w Pucharze Europy byłby prawdopodobnie trzecim z rzędu – dokonaliby wyczynu niewidzianego od połowy lat 70. i uciszyli nieufnych, którzy odmawiają im tytułu największej drużyny w historii.
To działa w obie strony – Mourinho z powodu Barcy nie może (na razie?) zostać klubowym trenerem wszech czasów, Barca z powodu Mourinho nie zdołała (jeszcze?) zostać klubową drużyną wszech czasów.
W środę stało się chyba jasne, kto jest bliżej celu.
PS Informuję/przypominam, że bazgram również na Facebooku.