Dziś o świcie rozpocząłem kilkudniową pielgrzymkę do Bilbao, którego najważniejszą budowlą wcale nie jest Muzeum Guggenheima, lecz San Mames, stadion drużyny Athletic zwany także Katedrą. Popracuję tutaj nad obszerniejszym tekstem – opublikujemy go, mam nadzieję, w najbliższej „Gazecie Sport.pl” – o jednym z najbardziej niezwykłych futbolowych klubów w Europie. O klubie, który w erze absolutnego zniesienia granic i wznoszenia w szatniach Wież Babel, o jakich autorom Biblii się nie śniło, nadal trzyma się świętej zasady zatrudniania wyłącznie piłkarzy ściśle związanych z regionem. Świadomie nie piszę, że szefowie Athletiku przyjmują wyłącznie Basków, bo uprawiają politykę mniej restrykcyjną niż przeciętnemu kibicowi się wydaje. Tak czy owak jednak ich konsekwencja zasługuje na podziw – nawet Barcelona, również dumna z pielęgnowania związków klubu z regionem, nie odważyła się samoograniczyć do tego stopnia, by wypuszczać na boisko wyłącznie Katalończyków lub prawie Katalończyków.
W Bilbao samoograniczają się od zawsze, a jednak nigdy nie spadli z Primera Division i w ogóle napisali kilka rozdziałów historii hiszpańskiej piłki najsławniejszych. Zdobyli najwięcej trofeów po Realu Madryt i Barcelonie. To tutaj eksperymentował – z powodzeniem – trener będący prekursorem tiki-taki, stylu gry kojarzonego dziś głównie z Katalonią (o Fredzie Pentlandzie już blogowałem). To tutaj nad bramkarzami znęcał się legendarny Rafael Moreno Aranzadi, zabójczy snajper znany także jako Pichichi, od którego przydomka pochodzi nazwa nagrody dla króla strzelców ligi hiszpańskiej (zmarł przed trzydziestką na tyfus, żadne ruchome obrazki z jego wyczynami nie przetrwały, uwiecznił go za to na płótnie Emilio Arteta, zerknijcie nad notkę). To stąd wywodziło się najwięcej reprezentantów Hiszpanii, a Lezama – tam ćwiczą młodzi i starzy piłkarze Athletiku, jutro się wybieram – zajmuje na mapie iberyjskiej piłki miejsce niemal tak poczesne, jak barcelońska La Masia.
Wyprawę zaplanowałem jeszcze w zeszłym roku, nie przypuszczając, że wyląduję w Bilbao w tak fascynującym momencie. Choć drużynę rzeźbił już wtedy Marcelo Bielsa – zjawiskowy trener oryginał, nazywany powszechnie Szaleńcem („El Loco”) – nie mogłem przewidzieć, iż marzec jego gracze rozpoczną od sensacyjnego triumfu na Old Trafford, więc przylecę do nich na rewanż, w którym mogą wyeliminować z Ligi Europejskiej Manchester United.
Jeśli wyeliminują, jeszcze wyraźniej dostrzeżemy kierunek zmian futbolowej geografii. Maniacko zwracam uwagę na latynizację angielskiej Premier League i w ogóle czołowych klubów na naszym kontynencie, teraz wreszcie wypada zauważyć, że pomimo upływu krwi kluby Primera Division nie zwalniają – w XXI wieku to one miały wśród triumfatorów międzynarodowych rozgrywek najwięcej przedstawicieli (Real Madryt i Barcelona w Lidze Mistrzów, Atletico Madryt, Sevilla i Valencia w Lidze Europejskiej/Pucharze UEFA), chwaliły się też przegranymi finalistami (Alaves, Espanyol), a teraz ewidentnie mają ochotę uwieść nas wszystkich baskijskim etapem twórczości Marcelo Bielsy. Jeszcze spektakularniej wyglądają jednak dokonania całego Półwyspu Iberyjskiego, czyli europejskiej części świata latynoskiego. W minionym sezonie dwa miejsca w półfinale Champions League obsadziły Barcelona i Real Madryt, a wszystkie miejsca w półfinale Ligi Europejskiej zajęły FC Porto, Braga, Benfica Lizbona oraz Villarreal.
Tej wiosny powtórka wydaje się całkiem realna. Latynosi zabawiają się do upadłego, również – jak w mniejszej skali Baskowie – opierając się na własnych siłach i rzadko stawiając na piłkarzy spoza regionów hiszpańsko- i portugalskojęzycznych. Jeśli nie wyhamują, jeszcze wzmocnią swoją pozycję w „medalowej” klasyfikacji pucharów trwającego stulecia, którą sporządziłem sumując wyniki LM, PUEFA i LE od sezonu 2000/2001:
Hiszpania 8 trofeów 3 finałowe porażki
Anglia 3 8
Portugalia 3 2
Włochy 3 2
Rosja 2 0
Niemcy 1 4