Marcelo Bielsa, czyli ostatnia kropla potu z Bilbao

Atheltic Bilbao, Marcelo Bielsa

Niemal wszędzie w mocnych ligach rządzą w tym sezonie drużyny, które albo wcześnie odpadały z europejskich pucharów, albo w ogóle nie musiały rozpraszać sobie nimi uwagi. Oba Manchestery (mistrz i wicemistrz Anglii) i Borussia Dortmund (mistrz Niemiec) nie wygramoliły się z rundy grupowej Champions League, Juventus (mistrz Włoch) i Montpellier (lider we Francji) w ogóle w międzynarodowych rozgrywkach nie uczestniczyły, Paris Saint Germain (wicelider we Francji) nie przetrwało jesieni w Lidze Europejskiej, FC Porto (mistrz Portugalii) i Ajax Amsterdam (mistrz Holandii) zostały z niej wyproszone w lutym, Zenit Sankt Petersburg (mistrz Rosji) już jesienią padł ofiarą sensacyjnych piłkarzy APOEL-u Nikozja. Dlatego wyjątkowo trudno wytypować drużynę zasługującą na miano najlepszej w ogóle – jak np. porównać osiągnięcia Bayernu, który znów nie triumfował w Bundeslidze, z Realem Madryt, który uległ monachijczykom w półfinale LM, lecz w kraju zdetronizował tę niesamowitą Barcelonę i w ogóle miał w Primera Division sezon fenomenalny?

Nie wiem, komu i w jakim stopniu wolne od europucharów pomogło, ale dzisiaj miałem nieodparte wrażenie, że wiem, kto sezonu kondycyjnie nie zniósł. Na cierpienie Athletiku Bilbao patrzyłem z przykrością, bo dla to mnie drużyna sezonu. Jak w poprzednim najbardziej lubiłem Udinese (po odejściu Jose Mourinho z Mediolanu jedyna we Włoszech, która mi się naprawdę podobała), tak teraz uwiedli mnie Baskowie – za niezapomniany dwumecz z Manchesterem United (najbardziej pasjonujący spektakl sezonu w pucharach), za remis 2:2 z Barceloną (najbardziej pasjonujący spektakl sezonu w ligach krajowych), za oryginalny i chwilami porywający styl gry.

Porywający tylko chwilami, bowiem uprawiana przez nich kombinacja agresywnego pressingu i rozbrajająego (nas i rywali) tempa rozgrywania ataku działa na organizmy piłkarzy wyniszczająco. Dlatego Athletic Bilbao był niestabilny, za uniesienia w Lidze Europejskiej płacił wpadkami w kraju. Kiedy np. rozprawiał się z Manchesterem, tracił szansę na podium hiszpańskiej Primera Division lub choćby czwarte miejsce, pozwalające zabawić się co najmniej w kwalifikacjach LM (przegrał kolejno z Osasuną, Valencią i Atletico).

Baskom pod dowództwem Marcelo Bielsy musiało być ciężko. Rotacji w składzie unika, więc swoich ludzi wyżął po ostatnią kroplę potu – gdyby nie istniał Leo Messi, to Susaeta, Iraizoz czy Muniain byliby najbardziej eksploatowanymi piłkarzami na kontynencie. Nie unikał za to Argentyńczyk wielogodzinnych sesji treningowych, zdominowanych przez żmudną dłubaninę przy jego taktycznych ideach. Dłubaninę, dodajmy, uprawianą i na trawie, i przed monitorami, Bielsa zamęcza graczy także wykładami teoretycznymi. A nie jest charyzmatyczną mówcą. Raczej oschłym belfrem.

To związany z nim paradoks – za widzianą na boisku poezją jego wizji futbolu kryje się niewidziana proza codziennej pracy, której Argentyńczyk jest fanatykiem. Z jednej strony zaraża piłkarzy upodobaniem do zawodu trenera (zostało nim aż 11 z 14 graczy Newell’s Old Boys, którzy 20 lat temu pod jego rządami rywalizowali w finale Copa Libertadores) i czyni bardzo świadomymi taktycznie, z drugiej – zmusza do tytanicznego wysiłku nie tylko fizycznego, ale również umysłowego. – Mieliśmy po 20 lat, a on rozdawał nam relacje z czterech różnych gazet i kazał sporządzać charakterystyki przeciwników – opowiada Mauricio Pochettino, dziś szkoleniowiec Espanyolu Barcelona. – Byłem obrońcą, więc pewnego razu musiałem przeprowadzić gruntowną analizę pressingu stosowanego przez Milan – to z kolei wspomnienie Eduarda Berizza, dziś robiącego karierę jako szkoleniowiec w lidze chilijskiej.

Na mój nos piłkarze Bilbao zwyczajnie nie wytrzymali. W finale Ligi Europejskiej, przegranym z Atletico Madryt aż 0:3, brakowało im inspiracji, błyskotliwości, precyzji w konstruowaniu ataków. Został tylko duch walki. I łzy. Piłkarze wręcz szlochali, oni jeszcze bardziej niż barcelończycy zdają sobie sprawę, że tworzą więcej niż klub.

A ja jestem ciekawy, co się stanie, jeśli argentyński ekscentryk – wiem, dziś na notkę bardziej zasługuje jego inny uczeń, czyli Diego Pablo Simeone – wreszcie spróbuje wzniecić swoją rewolucję w naprawdę wielkiej firmie, w której presję czuje się w każdym meczu, wygrywać trzeba zawsze i wszędzie, nie ma mowy o odpuszczaniu jednych rozgrywek, by walczyć do upadłego w innych. Tam nie będzie miał ograniczeń naturalnych dla zatrudniającego wyłącznie Basków Athletiku Bilbao, kadrę dostanie znacznie bogatszą w warianty alternatywne. Tyle że on za wariantami alternatywnymi nie przepada, awanturę potrafi wszcząć z powodu braku DVD z nagranymi meczami niskoligowego sparingpartnera, a jak widzą go podwładni, przypomina sławny cytat z Ikera Muniaina. Na pytanie, czy jego trener jest aż tak szalony, jak się mówi, piłkarz odpowiedział: „Nie. Bardziej”.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s