Niby dawno go jako reprezentanta Polski skreśliłem, niby pogodziłem się, że dla kraju już nie zagra, ale… Mimo wszystko męczy mnie sprawa Mariusza Wlazłego.
To potencjalnie najznakomitszy przedstawiciel polskich gier drużynowych. Marcin Gortat nie ośmieliłby się pewnie nawet marzyć o takiej pozycji w hierarchii koszykarskiej, jaką bełchatowski gwiazdor zajmuje w siatkarskiej. Ba, nawet bohater wiosny Robert Lewandowski ma nad sobą więcej futbolowych napastników niż Wlazły atakujących.
Gdyby tenże Lewandowski – on przecież też bogaci się nie w reprezentacji Polski, lecz w klubie, w kadrze zyskuje się głównie chwałę czysto sportową – zrezygnował z udziału w Euro 2012, porzuciłby drużynę ze skromnymi szansami na choćby sukcesik. A Wlazły, który nie leci na igrzyska, traci realną szansę na olimpijski medal. Albo wręcz na dorównanie legendom Wagnera. Z przyjemnością oklaskujemy sukcesy biegaczki narciarskiej, młociarzy, kolarek czy innego chodziarza, ale ewentualne złoto siatkarzy w Londynie przyćmiłoby, jak przypuszczam, wszystko, co wydarzyło się w naszym sporcie po upadku komuny. Może nawet odloty Małysza.
Siatkarze Andrei Anastasiego oczywiście nie są faworytami turnieju olimpijskiego, jeśli nie wyskaczą medalu, nikt sensacji nie ogłosi. Ale szanse mają, różnice w czołówce są nieznaczne, obecność najwydajniejszego polskiego bombardiera mogłaby, wobec mizerii na jego pozycji, przesądzić.
Nie chcę wikłać się tutaj w zagmatwane niuanse trudnych relacji naszego czołowego siatkarza z kadrą, zdaję sobie sprawę, że może on mieć swoje racje, że z medialnego szumu informacyjnego kibice całej prawdy nie wyłowią. Jedno pozostaje jednak bezdyskusyjne – nawet teraz o jego powrót zabiegał raczej prezes PZPS Mirosław Przedpełski, Wlazły nie chwytał się każdego dostępnego sposobu, by za wszelką cenę dla Polski grać. Jeśli jemu nie wytkniemy braku sportowej ambicji, to komu?