Pozytonowy korespondent. Olimpijski

Londyn 2012

Żałowałem, że nie lecę do Londynu i opuszczam przeżywanie na własnej korespondenckiej skórze pierwszej od 2000 roku imprezy ze świętej trójcy: igrzyska, futbolowy mundial, futbolowe Euro. Żałowałem tym bardziej, że zanosiło się na podium siatkarzy, a jak latami oglądasz z bliska ich sukcesy i sukcesiki na różnych mistrzostwach, to słodko-gorzko smakuje patrzenie przez ekran telewizora na medal najcenniejszy, olimpijski.

Aż nastał moment, w którym kolegom skazanym na codzienne opisywanie niepowodzeń współczuję. Pamiętam swój stan ducha z pekińskiego, upiornie upalnego lata 2008, gdy blogowałem, że boję się wyjść z hotelowego pokoju, by nie wdepnąć w kolejną polską klęskę. Z daleka znosi się to jednak łatwiej.

Wiem, nasi trochę medali wzięli, ale też widzę, że generalnie spisywanie relacji z Londynu sprowadza się do wstukiwania w klawiaturę opowieści o porażkach w pierwszych rundach, pierwszych wyścigach i pierwszych walkach, ewentualnie zawiedzionych nadziejach na triumfy – lub przynajmniej ładne występy – siatkarzy, Radwańskiej, Dołęgi. Dołująco spory mamy odsetek ostatnich lub prawie ostatnich miejsc, a jeśli klęska zaczyna przybierać rozmiary wszechogarniające, to reporterska robota, uwierzcie, traci olimpijski blask, zaczyna przytłaczać, zniechęca do podniesienia się o świcie z wyra. Bywa tak: zasypiasz z myślą, że nazajutrz musisz wlec się godzinami na arenę X, by śledzić trwający minutę lub dwie występ sportowca X, podejrzewasz, że mimo szans medalowych zajmie piąte miejsce i się na koniec rozpłacze, ale pozostaje oczywiste, że jechać musisz. Jako turysta mógłbyś cieszyć się igrzyskami wielorako, biegnąc tam, gdzie dzieje się to, co cię pociąga. Jako wysłannik nadwiślańskiej gazety podążasz za nadwiślańskimi sportowcami.

Wszechogarniający żałobny nastrój się udziela, fantastyczny zawód dziennikarza od opisywania fikołków zmienia się na chwilę w fuchę jak w zakładzie pogrzebowym. Potrzebną, niezbędną nawet, ale niezbyt inspirującą.

Przypomniało mi się, że trwają prace nad programami, które wyręczą ludzi w pisaniu artykułów. Zaawansowane ponoć są nawet. Przypomniało mi się, bo gdybym miał władzę z okolic science fiction – cofnięcia czasu, przyspieszenia postępów nauki – zaeksperymentowałbym z wysłaniem na igrzyska w Londynie robotów. A niech odbębnią misję relacjonowania dla Polaków występów Polaków. One, maszyny pozbawione uczuć, niezdolne do zabarwiania tekstów emocjami. Nie używałyby pojęć „wspaniały”, „sensacja”, „rozczarowanie”, „dramat”, „szczęśliwy”, „koszmarny” i podobnych, nie pompowałyby balonu (z forum wiecie, co myślę o tym głupawym, beztreściowym frazesie) ani nie siałyby defetyzmu, przesyłałyby za to beznamiętne, martwe komunikaty o faktach.

Zyskaliby wszyscy. Sportowcy nie czytaliby krytycznych opinii. Dziennikarze nie walczyliby w Londynie z depresją. Czytelnicy nie irytowaliby się mylnymi ich zdaniem ocenami korespondentów. Im dłużej myślę, tym bardziej dostrzegam – ja, wielbiciel suchej, pozbawionej zdań złożonych prozy Isaaca Asimova – w robotach ocalenie.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s