Gdybym miał wskazać najefektowniejsze, najbardziej porywające zjawisko we współczesnym angielskim futbolu, to wyróżniłbym wściekłą nawałnicę, którą urządza rywalom przegrywający Manchester United – najchętniej u siebie, najchętniej zraniony kilkoma golami. Często nęka mnie wtedy podejrzenie, że piłkarze „Czerwonych Diabłów” nie nacierają według taktycznego planu, lecz wgniatają przeciwnika w jego bramkę siłą woli, porażeni obsesyjną niezgodą Aleksa Fergusona na porażkę. Tak się w walce zatracają, że wpadają w trans zwyczajnie wykluczający grę metodyczną, prowadzoną w pełnym kontakcie z rozumem.
Kiedy dziś przegrywali najpierw 0:2, a potem 1:3, byłem diabelnie przekonany, że naiwniaki z Tottenhamu wywołały aferę na Old Trafford z chłopięcą nieodpowiedzialnością, skazując się na spore przykrości w końcówce meczu. Gdybym nie gapił się w telewizor w samotności, gotów byłbym pójść na gruby zakład, że gospodarze się odkują i zagarną trzy punkty. Moja pewność siebie brała się ze wspomnień – choć symbolem nadnaturalnej zdolności MU do wygrywania przegranych meczów pozostaje niezapomniany finał Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium, ja od dawna kojarzę ją nade wszystko ze znęcaniem się nad Tottenhamem, który dziś zwyciężył na Old Trafford po 23 latach.
Jesienią 2001 roku londyńczycy ośmielili się wbić „Czerwonym Diabłom” trzy gole jeszcze przed przerwą. Zapłacili pięcioma po przerwie:
Wiosną 2009 roku londyńczycy prowadzili na Old Trafford 2:0 po niespełna godzinie gry. Przegrali 2:5, bramki tracąc w 57., 67., 68., 71. i 79. minucie. To było tornado:
Normal
0
21
false
false
false
MicrosoftInternetExplorer4
/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin:0cm;
mso-para-margin-bottom:.0001pt;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:10.0pt;
font-family:”Times New Roman”;
mso-ansi-language:#0400;
mso-fareast-language:#0400;
mso-bidi-language:#0400;}
Wklejam tamte dreszczowce, bo utkwiły mi w pamięci jako niesłychanie sugestywne ilustracje sławnej never-say-die- attitude (nie tłumaczę, nie umiem zgrabnie, każda polska wersja jakoś niegramotnie mi brzmi), porównywalne z legendarnym półfinałem Ligi Mistrzów z Juventusem (od 0:2 do 3:2 w Turynie). Zarazem dzisiejszy – kolejny – pościg za Tottenhamem, choć tym razem nieudany, paradoksalnie wzmocnił we mnie przeświadczenie, że talent do wstawania z martwych to najpiękniejsza zaleta żołnierzy Fergusona. Mijają lata i całe futbolowe epoki, pokolenia przychodzą i odchodzą, a oni wciąż tym bardziej żyją, im bardziej są nieżywi. W tym sezonie umieli złamać Southampton, który dwukrotnie obejmował prowadzenie (zwycięski cios zadali w doliczonym czasie gry), oraz Liverpool, który obejmował prowadzenie raz (tam okoliczności były osobliwe, przyznajmy). W zeszłym sezonie zremisowali z Chelsea, z którą do 50. minuty przegrywali 0:3, oraz pokonali Manchester City, z którym do 52. minuty przegrywali 0:2 (zwycięski cios w doliczonym czasie gry).
Ciąg dalszy niechybnie nastąpi, Ferguson gwarantuje swoim fanom chroniczne zawroty głowy. A ja rozstaję się z wami z propozycją, byście podzielili się na forum ulubionymi, może wyjątkowo niesamowitymi comebacks (znów brakuje mi polskiego języka). Najchętniej poczytałbym – i kliknął w jutiubowe linki – o meczach mniej znanych, o których nie wiedziałem. Podzielicie się?
PS Dopisuję już po północy. Oto przed chwilą Barcelona dopiero po raz pierwszy w historii wygrała ligowy mecz, który przegrywała do 88. minuty.