Kibice idealizują sportowych idoli z religijną żarliwością, z trudem znoszą nawet donosy, że ich bogowie mają zwykłe ludzkie przywary, często podświadomie nie wierzą, iż posągowy atleta po godzinach pracy może znęcać się nad żoną albo dłubać w nosie. Lance Armstrong nie był zaledwie jednym z bogów, on w panteonie nosił najjaśniejszą aureolę, bo wygrywał nie tylko wyścigi, lecz jeszcze z nowotworem. I stał się przykładem dla milionów, które mają mniej siły. Święty za życia.
Ilekroć Radek Leniarski nazwał go – sportowca dożywotnio zdyskwalifikowanego za doping – w „Gazecie” oszustem, odbierał telefony rozjuszonych czytelników. I wysłuchiwał litanii – o Armstrongu jako ofierze spisku, niszczonym przez nienawistną zawiść pokonanych. Podobne reakcje widziałem w internecie, zaakceptować mrocznej prawdy o kolarzu nie chcieli nawet ludzie, których opinie i etyczną intuicję bardzo cenię. Nie zapomnę dyskusji w TVN24, w której wszyscy uczestnicy – mniejsza o nazwiska – desperacko bronili Amerykanina nawet wbrew elementarnej logice, ignorując nie tylko poszlaki, ale i bezsporne fakty. Osłupiająco działały na mnie również informacje, że po wyroku na Armstronga jego fundacji „Live Strong” gwałtownie przybyło darczyńców. To nie był nagły przypływ uczuć charytatywnych, to była demonstracja poparcia. Dowody dowodami, sąd sądem, my i tak wiemy, że skazany nie zabił.
Wtedy byliśmy świadkami nieumiejętności zrozumienia, iż w jednym ciele wybitność może sąsiadować z łajdactwem. Teraz sytuacja się zmieniła. Drastycznie. Wybitność zmalała, łajdactwo się rozrosło. Historia skupionego wokół Armstronga dopingowego przemysłu pracującego na jego sukces to opowieść o gangsterze, który z czasem został bezwzględnym hersztem mafii. Najpierw sam się szprycował, potem także organizował szprycowanie innym, ba, do szprycowania kolegów z drużyny zmuszał. „Nie bierzesz, nie jedziesz. Bo możesz kapować”.
Kto nie ma zapału do długiej lektury, niech zerknie na infografikę z „New York Timesa”– ona lapidarnie pokazuje, jak proceder był detalicznie planowany, jak podążał za rozwojem metod walki z dopingiem, jak interweniowały jego siły szybkiego reagowania. Anatomia zbrodni. A zarazem odrażająca technologia oszustwa służącego masowemu wygrywaniu. Aż zaczęło mi łazić po łbie brutalne pytanie, czy codzienne, wieloletnie faszerowanie się chemią nie ma związku z rakiem jąder, z którym Amerykanin tak dzielnie walczył.
Lance Armstrong latami kłamał. I stosował rodzaj moralnego szantażu, rozdając żółte bransoletki z napisem „Live Strong”.
Wypadałoby wypuścić nową serię. „Lie Strong”.
To największa sportowa zbrodnia wszech czasów. Jako kandydat do tytułu atlety wszech czasów miał amerykański kolarz mocnych konkurentów, jako kryminalista przyćmił wszystkich. Nikt nigdy nie wyrządził sportowi większej krzywdy.