Na tenis spoglądam wyrywkowo, przyciągają mnie właściwie wyłącznie najważniejsze starcia wielkoszlemowe, więc do dziś nie miałem pojęcia, że Jerzy Janowicz nie stoi przy serwisie za kortem, lecz nad kortem, że kort przy jego zasięgu ramion kurczy się do gabarytów stołu pingpongowego, że proponuje styl gry absolutnie odmienny – w sensie ścisłym, wzięty chyba wręcz z drugiego końca skali – od stylu Agnieszki Radwańskiej, która nie zmężniała poza dziewczęce standardy, więc fizyczną wątłość ukrywa za sprytem, fantazją, techniką. Chłonąłem zatem wymierzone w Andy’ego Murraya manewry 203-centymetrowego Polaka od pierwszego do ostatniego gema, chłonąłem je oszołomiony, jakby to na mnie spadały te wszystkie serwisowe petardy. Mecz był porywający, rozstawałem się z nim w irracjonalnym przeświadczeniu, że gracz o tak potężnym napędzie rakietowym zwyczajnie musi dofrunąć do samego tenisowego szczytu. To oczywiście nieprawda, wystarczy zerknąć, jak niewiele łupów zgarnął najwyższy w stawce Ivo Karlovic. I jak nędznie wygląda dorobek Samuela Grotha, rozsławionego wyłącznie przez serwisowy rekord wszech czasów (piłka przeszywała powietrze z prędkością 263 km/h, najlepszy wynik Janowicza to 251 km/h).
Jako tenisowy dyletant nie umiem wyprognozować, gdzie dotrze Polak. Wsłuchuję się i wczytuję w opinie fachowców, sprawdzam jego ostatni rankingowy postęp, zauważam, że gdyby nominacje do nagród ATP ogłaszano później, to nasz 21-latek wykonałby w roku 2012 skok okazalszy (z 221. miejsca wystrzeli zaraz co najmniej do czołowej pięćdziesiątki) niż wszyscy konkurenci w kategorii „Newcomer of the Year” oraz „Most Improved Player of the Year” (to defekt zadziwiająco wielu plebiscytów, w futbolowej „Złotej Piłce” też głosuje się zbyt wcześnie), czytam, że Janowiczowi zmianę barw narodowych oferował Katar. Nie umiem uciec od naszego tenisisty myślami, zupełnie jakby po jednym z jego dzisiejszych asów piłka utkwiła w mojej głowie.
Dopiero przed chwilą dotarło do mnie, dlaczego Janowicz wziął gwałtem całą moją jaźń, aż po wymuszenie wystukania niniejszej notki. Wyjaśnienie jest banalne – nie pamiętam, by jakikolwiek polski atleta wywarł na mnie większe wrażenie już przy pierwszym wejrzeniu.
Janowicz wywarł poniekąd dzięki wyrazistemu stylowi – agresywnemu, ofensywnemu, bezkompromisowemu, buchającemu energią. Ale również dzięki mowie ciała i w ogóle okolicznościom paryskiego triumfu.
Wielokrotnie zżymałem się blogowo i felietonowo, że u wielu naszych sportowców – bez względu na dyscyplinę – uwiera mnie mentalność petenta, że tęsknię do aroganckich zuchwalców w typie Zbigniewa Bońka, który przed meczem reprezentacji reszty świata (z Argentyną) okłamywał trenera Enzo Bearzota, iż często grywa na skrzydle, byle wepchnąć się do podstawowego składu. Albo w typie Roberta Kubicy, który na zdobywcę świata wyglądał już w wieku lat 14, gdy patrzyłem, jak na testach w Le Mans, będąc w bolidzie debiutantem, zostawia za sobą starszych konkurentów. W Janowiczu również objawił mi się dzisiaj impertynent, który wszędzie wchodzi razem z drzwiami. Na korcie nie stanął, by się kajać, lecz chwycić rywala za twarz. A przecież za rywala miał Andy’ego Murraya, gracza rankingowo trzeciego na planecie, ale ostatnio pierwszego, przeżywającego najwspanialszy okres w karierze, przełamującego trwający całą wieczność brytyjski kompleks wielkoszlemowy. Janowicz nie zachłysnął się radością z faktu, że spadło mu z nieba prawo do porażki z gigantem, nie pytał, czy może wygrać, nie przystąpił do walki z nieśmiałym „może się uda”, nie wystarczało mu słynne „pokazanie się dobrej strony”. Jak już podniósł rakietę, to ewidentnie chciał wygrać, bezczelny. Przed chwilą tłukł się przez kwalifikacje, teraz nasz nieustraszony pogromca Murraya bezpardonowo nacierał na mistrza – to się oglądało! I jeszcze ten obroniony meczbol…
Naprawdę polski chłopak może wtargnąć na tenisowe szczyty? I to jeszcze chłopak z takim wykopem? Czyste szaleństwo, na razie we łbie mi się nie mieści. Może przez tę wystrzeloną rakietą Janowicza piłkę. Ona wciąż tam tkwi.