Jako prawie rówieśnik narratora „Być jak Kazimierz Deyna”, któremu ojciec nadał imię na cześć wybitnego futbolisty, czuję się uprawniony do wytknięcia reżyserce Annie Wieczur-Bluszcz, że filmowy punkt wyjścia jest mało wiarygodny. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek natknął się na jakiegokolwiek Kazika – wśród kolegów trochę młodszych lub trochę starszych. To było imię w latach 70. niemodne, wbrew ekranowej sugestii i dowcipowi z tamtych czasów, wedle którego rodzice synom dawali „Robert”, a córkom „Gadocha”.
Gdyby istotnie składali wówczas hołdy bohaterom boisk, „Kazik” musiałby wśród moich rówieśników lub prawie rówieśników królować. Deyna kunsztem przewyższał wszystkich członków reprezentacji Górskiego (przecież też Kazimierza!), na mundialu ‘74 został najjaśniejszą gwiazdą obok Beckenbauera i Cruyffa, pełnił rolę rozgrywającego – wyjątkową, wymagającą wirtuozerii. Mózg. Albo, tłumacząc na język fanów wychowanych na dzisiejszej Barcelonie – Xavi Hernandez swojej epoki.
W świat wyrwał się późno, władze PRL lubiły chronić piłkarzy przed karierami międzynarodowymi. A kiedy wreszcie wylądował w Manchesterze City, przegrał. Został zaproszony do Anglii – na murawy skopane przez oparty na chaosie styl „kick and rush”. Uprawiał futbol zbyt wysublimowany i subtelny, sam mówił, że czuł się jak wrzucony do flipera. Cytaty z tamtych lat dla kibiców mojej generacji, skażonych podejrzeniem, że należymy do narodu genetycznie niezdolnego do kopania piłki, brzmią baśniowo.
Trener Stoke Alan Durban po jednym z rzadkich występów Polaka mówił: „Deyna nadaje na innych falach. Nastawił się na Radio Four [stacja dla ambitnych słuchaczy], a inni w Anglii grają jak Radio Luxembourg [tani pop]. Słowem, polski piłkarz wyglądał tam jak Monet wśród malarzy pokojowych.
Ale wolę inny cytat. Kiedy Malcolm Allison – trener legenda – naszego piłkarza odstawił, Deyna komentował: „City gra w pingponga, nie w piłkę. A ja nie potrzebuję, by Allison mówił mi, że jestem wielkim graczem. Pele powiedział mi, że jestem wielkim graczem”. Słowem, polski gracz nie zachowuje się w ojczyźnie futbolu jak potulny petent, to ona okazuje się jego talentu niegodna.
Przywołuję tamten niesamowity czas, bo kiedy po raz pierwszy ujrzałem tytuł filmu „Być jak Kazimierz Deyna”, uznałem go za marketingowo ryzykowny. Przypomniałem sobie brytyjskie „Podkręć jak Beckham”, które nie zrobiło furory w USA, kraju stawiającym na sporty uprawianie rękami, bo mało kto tytuł zrozumiał. U nas Deynę niby wszyscy kojarzą, ale czy przez głowy przemyka coś więcej niż „był taki sławny piłkarz”?
Owszem, ludzie powszechnie rozpoznają Zbigniewa Bońka – jako jedyny osiągnął spektakularny sukces na Zachodzie, po zejściu z boiska przeobraził się w celebrytę. Rozpoznają Jana Tomaszewskiego – pasjami wygłupia się w telewizorach, uświadamiając nam, że Anglicy mieli intuicję, gdy przed meczem na Wembley wymyślali mu od „klaunów”. Rozpoznają wreszcie Grzegorza Latę – skandalicznie niekompetentnego prezesa PZPN. Rozpoznają obecnych publicznie do dziś, choć gdybyśmy skupili się wyłącznie na kryteriach sportowych, to być może właśnie Deynę wynieślibyśmy ponad wszystkich rywali.
Nasz rozgrywający wszech czasów u schyłku kariery poleciał jednak do Ameryki, a tam zginął w 1989 r. w samochodowej kraksie. I jego legenda przetrwała tylko w Warszawie – na mokotowskich budynkach pełno murali z podobizną byłej gwiazdy Legii, w amatorskiej lidze „szóstek” od 41 lat istnieje drużyna ZWKD, czyli „Zakochani w Kazimierzu Deynie”, w której dziś pewnie kopią już dzieci założycieli.
Większość innych superbohaterów też zniknęła. Robert Gadocha pracował na Florydzie w firmie uzdatniającej wodę, a potem w LOT – prowadził drużynę pilotów i kontrolerów ruchu lotniczego. Jerzy Gorgoń został listonoszem, potem dorabiał w supermarkecie. Zygmunt Maszczyk jeszcze przed stanem wojennym zatrudnił się w niemieckiej fabryce mebli. Trenerem próbował zostać Adam Musiał, ale szybko zszedł do funkcji gospodarza stadionu krakowskiej Wisły i szefa tamtejszej ochrony. Powyżej prowincjonalnych klubików nie zdołali wyskoczyć Andrzej Szarmach i Antoni Szymanowski…
Wszyscy ci ludzie są dla mnie postaciami z archiwaliów, ożywianymi tylko przez obrazy dokumentalne. Kino fabularne nigdy nie wykorzystało mitotwórczej siły dekady 1972-82, w której futbol zawładnął u nas ponoć masową wyobraźnią. Piszę „ponoć”, bo skoro zawładnął, to dlaczego jego ekranowym portretem pozostaje „Piłkarski poker” – intryga komiczna tylko do momentu, w którym nie zreflektujemy się, że wiernie oddaje realia?
Ponieważ nasze kino intensywnie nadrabia historyczne zaległości, zwłaszcza z ery PRL-u z przyległościami, chętnie wskażę luki na odcinku sportowym, które należy czym prędzej zasklepić.
Po pierwsze, obejrzałbym nie tyle sequel „Piłkarskiego pokera”, ile rzecz o patologii zżerającej nasze boiska, ale już nie w tonacji buffo. Np. mroczny dramat społeczny albo psychologiczny, opowieść inicjacyjna niekoniecznie lżejsza od „Iluminacji” Zanussiego – młodzi gracze, trenerzy czy sędziowie (zwłaszcza sędziowie) już po wstępnym zetknięciu z wyczynowym futbolem stykali się z dylematem, czy dać się skorumpować, czy rzucić sport, który kochają. Trzecia droga nie istniała.
Po drugie, obejrzałbym naszą wersję „Cudu z Berna” – niemieckiej fabuły o drużynie Seppa Herbergera, która w 1954 r. wywołała jedną z największych sensacji w dziejach, pokonując w finale mundialu niepokonaną od lat, zjawiskową węgierską złotą jedenastkę. Sönke Wortmann nakręcił opowiastkę rozrywkową i sentymentalną, ale za to zdołał zasugerować, jak bardzo piłkarze pomogli Niemcom otrząsnąć się z powojennej traumy i przestać się wstydzić barw narodowych. Ja, jako kibic z pokolenia spóźnionego, chciałbym poczuć, ile znaczyły dla Polaków – obywateli zgrzebnego PRL-u – wielkoświatowe popisy orłów Górskiego, Gmocha, Piechniczka. Toż to musiało być, sądząc po dokonaniach reprezentacji wcześniejszych i późniejszych, wygięcie czasoprzestrzeni zdolne unieważnić teorię Einsteina!
A gdyby ktoś zechciał opowiedzieć o konkretnej postaci, miałby jedną dramaturgicznie wymarzoną – właśnie Deynę. Idola na stadionie Legii, ale nienawidzonego poza Warszawą, która kradła konkurentom piłkarzy, powołując ich do wojska. Charyzmatycznego na boisku, ale przegranego w życiu, wstydzącego się swojej biedy, nieporadnego, zmierzającego ku tragicznemu finałowi. Oba najsłynniejsze epizody z jego kariery to gotowy materiał filmowy – fenomenalny gol strzelony Portugalii bezpośrednio z rzutu rożnego (można przez dziesiątki lat gapić się na mecze i takiego cudu nie doświadczyć), po którym chorzowski stadion przeraźliwie go wygwizduje, oraz fatalne pudło z rzutu karnego w decydującym mundialowym meczu z Argentyną z 1978 r., poprzedzone, jak głosi apokryf, słowami Bońka, że on, Boniek, „może podejść do piłki, jeśli Deyna nie czuje się na siłach”. Może honor wielkiego gracza nie pozwolił mu wtedy oddać zadania czupurnemu młodzieńcowi, który ledwie wchodził do drużyny?