Nie umiem oryginalnie podsumować mistrzostwa Anglii znów wziętego przez drużynę z Old Trafford, nadal wyróżniającą się cechami, którym swego czasu składałem hołdy w notkach „Złota proporcja Manchesteru” oraz „United Colors of Manchester”. Tym razem rozrywającego emocje na strzępy finiszu nie będzie, sezon upływa na monotonnym pojękiwaniu, że liga angielska wyłoni mistrza najmarniejszego od lat, że na szczyt wypychał manchesterczyków momentami niemal w pojedynkę Robin van Persie, że bez morderczej do pewnego momentu skuteczności Holendra nowi mistrzowie nigdy nie zdołaliby uciec sąsiadom z City.
To oczywiście po stokroć nieprawda, w Manchesterze United nade wszystko nie ma ludzi niezastąpionych, wyjąwszy tylko bezlitośnie panującego – bezlitośnie i dla poddanych, i dla reszty kraju – sir Aleksa Fergusona. Dlatego proponuję zmienić perspektywę. I przypomnieć sobie, że w minionym sezonie „Czerwone Diabły” przegrały walkę o tytuł słabszym od City stosunkiem bramek, natomiast w sezonie 2009/2010 uległy Chelsea jednym punktem.
A to oznacza, że drużynę Manchesteru United dzieliło półtora punkciku, by utrzymywać panowanie w Anglii przez siedem ostatnich sezonów. Półtora punkciku. Na tak długim dystansie – od jesieni 2006 do wiosny 2013 – to mniej niż zero.