Wstrząsnął całą planetą piłki, ale swojemu Manchesterowi United spróbuje chyba oszczędzić krwawej rewolucji. I zapewnić jej aksamitną.
Gdy planowane rozstanie ujawniły gazety, 71-letni Alex Ferguson musiał natychmiast odpowiedzieć jasną deklaracją. Notowany na nowojorskiej giełdzie Manchester nie może trzymać w niepewności akcjonariuszy w sprawach fundamentalnych dla przyszłości spółki.
A w żadnym klubie piłkarskim zmiana trenera nie była i pewnie nigdy nie będzie zdarzeniem tak traumatycznym jak na Old Trafford.
Zniebazstąpił tam Szkot niedługo po boskiej ręce Maradony, która ukarała Anglię na mundialu w 1986 roku. Miliony kibiców nie znają świata bez Manchesteru według Fergusona. Doniesienia o jego abdykacji spadły na mnie w wakacyjnej głuszy i kiedy doskoczyłem do Twittera, kiedy naczytałem się patetycznych porównań do rezygnacji Benedykta XVI, najpierw spontanicznie pomyślałem o zbiegu okoliczności – Szkot panował przez 26,5 roku, dokładnie tyle, ile w Watykanie rządził Karol Wojtyła, którego pontyfikat był najdłuższym w XX wieku. A przecież futbol odmierza czas w obłędnym tempie, niechętnych nieustającym wywrotom konserwatystów wśród prezesów prawie nie uświadczysz, tutaj pojedynczy mecz, ba, trwający mgnienie oka epizod strąca z tronu gigantów. Wybrany na największy klub poprzedniego stulecia Real Madryt w trakcie manchesterskiego jedynowładztwa Fergusona zdążył wpuścić do szatni 24 szefów.
Jeśli sprowadzić tę opowieść do prostej buchalterii tytułów, będzie Szkot zaledwie jednym z wielkich. Na największego wyrasta, gdy uświadomimy sobie, że od osiągnięcia przezeń bezprecedensowych sukcesów (Puchar Zdobywców Pucharów) z prowincjonalnym szkockim Aberdeen do teraz – wspaniałych triumfów Manchesteru – minęły trzy dekady. Że Old Trafford zastał w zgliszczach – na przedostatnim miejscu w ligowej tabeli – i wzniósł na nich imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodzi. Globalnie popularne, z kolekcją 38 nowych trofeów, dzięki którym w angielskich tabelach wszech czasów zdetronizowało Liverpool.
Odejdzie Alex Ferguson po 1500. meczu. Żaden inny trener nie utrzymał się na szczycie tak długo. Szkot wytrwał tam kilka piłkarskich epok, wychodził nietknięty z najcięższych opresji, zdumiewał umiejętnością adaptacji do zmieniających się warunków, taktyczną elastycznością, świadomością swoich ograniczeń, nieskończoną chęcią uczenia się. Ostatnio przeżywał wręcz najznakomitszy okres w ociekającej złotem karierze, choć konkurenci – wsparci gargantuiczną fortuną Romana Abramowicza (Chelsea) i jeszcze wyższą górą emirackich petrodolarów (Manchester City) – potężnieli z każdym sezonem. Zupełnie jakby czas dla niego nie istniał. Pisałem o tym wielokrotnie (obszernie m.in. tutaj), nie ma sensu się powtarzać, zwłaszcza w chwilowym wychynięciu z urlopowych zaświatów.
Wychynąłem i aż mi się zdało dziwne, że Tottenham, Chelsea oraz reszta ferajny z Premier League wyjdzie dziś na boisko. Prędzej bym się spodziewał, że odwołają następny sezon. By w spokoju przeboleć.
Kiedy jednak ochłonąłem, pomyślałem, że Szkot wcale nie rezygnuje. I zacząłem hipotetyzować.
Gdyby z dnia na dzień zniknął, pożegnałby się z okrutną bezwzględnością, którą rezerwował dla przeciwników – wszak sam uczynił Manchester jedyną wielką futbolową firmą, która zapomniała, jak należy działać po rozstaniu z przywódcą szatni. Nie ma w tej sprawie właściwie żadnego doświadczenia, mogłaby nie zapobiec krwawej rewolucji, przecież szatnia na Old Trafford stanie się najzwyklejszą piłkarską szatnią, w której tłoczą się najróżniejsze osobowości, niekoniecznie uległe dowolnemu wprowadzonemu przełożonemu. Inaczej z Fergusonem w dyrektorskim garniturze.
Nie uwierzę, że poczynań trenera, którego sam pasuje na dziedzica, nie będzie nadzorował.
Że nie ustali zasad współpracy pozwalających mu zachować wpływ, oczywiście w sposób na tyle dyskretny, by nie podważyć autorytetu nowego szefa. I że nowy szef nie zaakceptuje propozycji z rozentuzjazmowaną wdzięcznością. Zwłaszcza faworyta nie tylko bukmacherów Davida Moyesa wyobrażam sobie w konsultacjach z poprzednikiem – jak wiadomo, nie tylko rywalem, ale i świetnym kumplem.
Nie uwierzę też, że swoją monumentalną wszechobecnością Ferguson nie pomoże utrzymać etosu ciężkiej pracy i zrozumienia dla zasady, że „nikt nie jest większy niż klub”.
Że zezwoli na inną politykę transferową (może weźmie wręcz za nią odpowiedzialność?) niż werbowanie piłkarzy trochę zakapiorowatych, bardzo zadziornych i nieustępliwych, do ostatniej kropli potu walecznych, wzajemnie się dla siebie poświęcających.
Że łatwo porzuci znane w Anglii jako „mind games” słowne wojny, którymi podnosi morale swoich ludzi, a deprymuje rywali.
Że wreszcie od razu ucichną lamenty nad jego przemożnym oddziaływaniem na arbitrów, którzy mają ulegać jego charyzmie i Manchester faworyzować, choćby podświadomie.
Czy łagodzenie wstrząsu wystarczy, by United utrzymali w Premier League władzę absolutną, nie wiemy. Wiemy, że nadpobudliwa, żądająca natychmiastowej satysfakcji nowoczesność, właściwie wyklucza nadejście następcy Fergusona – nikt nie poczeka czterech sezonów, zanim trener dorwie pierwszego trofeum. Innego końca świata nie będzie.