My truchlejemy na samą myśl o meczu z Niemcami bijących naszą reprezentację zawsze i wszędzie, a dla Sanmaryńczyków ciężka klęska ma kolor biało-czerwony. Nikt nie traktuje ich okrutniej niż Polacy.
Stosowane na Półwyspie Apenińskim pojęcie „bestia nera” (dosłownie „czarna bestia”) oryginalnie odnosiło się do osoby lub rzeczy wściekle nienawidzonej, jednak w słowniku sportowym wyewoluowało w określenie przeciwnika – gracza lub drużyny – który zawzięcie krzywdzi cię na boisku. Np. napastnik strzelający gola w każdym meczu.
Polscy kibice doskonale rozumieją, o co chodzi. Wystarczy im pomyśleć „Anglia”. Albo „Niemcy”. Jeśli nie zrobiło się wam właśnie ciemno przed oczami, prawdopodobnie należycie do najodporniejszych psychicznie przedstawicieli narodu polskiego.
Amatorzy z San Marino, którzy we wtorek goszczą drużynę Waldemara Fornalika, pozornie nie powinni wyróżniać rywali szczególnie przykrych w odbiorze, bowiem leją ich wszyscy. Zwyciężyli jeden jedyny razik, 1:0 w sparingu z Liechtensteinem. Remisy wyścibolili trzy – z Liechtensteinem, Turcją i Łotwą. Pozostałe 114 meczów przegrali. Nic dziwnego, że rozpłaszczyli się na dnie rankingu FIFA. Ze sterylnym zerem punktów, dorobkiem równym dorobkowi Bhutanu oraz – uwaga na mylącą nazwę, to pojedyncza reprezentacja! – Turks i Caicos.
Jeśli porzucimy jednak wielkopańską perspektywę, prędko zrozumiemy, że Sanmaryńczycy też czasem cierpią na boisku bardzo, a czasem bardziej. Że niektórzy maltretują ich najczęściej i ze szczególnym okrucieństwem.
Tymi niektórymi są, co nasze media przemilczają, piłkarze nasi, polscy. Tylko w biało-czerwonych Sanmaryńczycy wdepnęli już w czwartych eliminacjach do turnieju mistrzowskiego. Tylko z biało-czerwonymi mierzyli się, wliczając wtorkowy wieczór, aż ośmiokrotnie. Oczywiście nigdy nie strzelili gola. A Polacy natłukli ich 28, ustępują pod tym względem jedynie Belgii oraz Holandii. I to wszystko w mgnieniu oka, San Marino na piłkarskiej scenie międzynarodowej istnieje zaledwie od 1990 roku!
Goła statystyka nie odda jednak sadystycznych, perwersyjnych praktyk, jakich dopuszczają się na sanmaryńskich organizmach zawodowcy znad Wisły.
Już w inauguracyjnym spotkaniu przed dwiema dekadami nie zawahali się użyć – wobec utrzymującego się do 70. minuty sprawiedliwego wyniku 0:0 – ręki Jana Furtoka, broni w tym sporcie absolutnie zakazanej. Gdybyśmy spływali ropą, Amerykanie mogliby nas zbombardować bez podawania przyczyn.
Nie mieli też nasi skrupułów, by poniżyć San Marino dwucyfrówką – wyżej niż 10:0 wygrywały z nim co prawda Niemcy oraz Holandia, ale koneserzy na pewno wyczuwają, że co innego przyjąć dwucyfrówkę od Niemców i Holendrów, a co innego od Polaków.
Bywało też, iż nasi rodacy San Marino podpuszczali, by następnie pognębić je z dodatkową brutalnością. Jak pięć lat temu, kiedy pozwolili mu wyprowadzić atak, rozbili ten atak faulem pod bramką, ale Łukasz Fabiański złośliwie zatrzymał rzut karny.
Co więcej, Polacy nierzadko zachowywali się, jakby chcieli pomścić krzywdy doznane od innych. Wiosną wygrzmocili Bogu ducha winne San Marino pięcioma golami cztery dni po zebraniu ciężkiego nokautu od Ukrainy. Wspomnianym 10:0 przyłożyli również cztery dni po obciachowej, sensacyjnej porażce z Irlandią Płn. W tych samych eliminacjach do MŚ 2010 zrekompensowali sobie w San Marino beznadziejny falstart ze Słowenią (znów – po czterech dniach). 5:0 z wiosny 2003? Tradycyjne cztery dni po bezbramkowym gniocie z Węgrami, na które przygotowało nas osławione 0:1 z Łotwą w Warszawie…
Słowem, dopadają nasi Sanmaryńczyków zaraz po cięgach zebranych zupełnie gdzie indziej. I rzucają się na nich, jakby byli pod wpływem, jakby spożyli tamten preparat rozwścieczający, którego powstanie Lem przewidział na kongresie futurologicznym w pamiętnym roku 1971. Sytuacja jest o tyle niemiła, że dręczą drużynę staroświecko porządną, która np. nie szprycuje się na potęgę naturalizowanym talentem, choć na otaczających ją włoskich boiskach z łatwością znalazłaby lepszych niż my Rogerów, Obraniaków czy Olisadebów. Ale nie, nasi dzisiejsi rywale obstają przy piłkarzach zawodowo roznoszących listy lub nalewających drinki, więc nieznajdujących czasu na intensywny trening. I godnie znoszą wszelkie swojej amatorszczyzny konsekwencje – jak konieczność gry w osłabieniu na Ukrainie, gdy jednego z graczy na mecz nie puścił uniwersytet.
Nieczuli na czystość ich sumień Polacy znów szykują wyrafinowany seans tortur. Jedynego snajpera Lewandowskiego odesłali do klubu pod pretekstem kontuzji, główny obrońca Glik wziął w piątek dyskwalifikującą go żółtą kartkę i też wymigał się od gry. Planują upokarzanie atrapą ataku skleconą z Brożka i Robaka? Po remisie rozpaczy z Czarnogórą należy spodziewać się wszystkiego.
Jedna myśl na temat “San Marino w sali tortur, czyli Polacy jako prześladowcy”