Trwa w futbolu od lat, teraz włączają się do niej supermocarstwa. Prawdziwe – jak Brazylia i Hiszpania, a także samozwańcze – jak Anglia, która związana dżentelmeńską umową deklarowała dotąd neutralność.
Niewykluczone, że Diego Costa wskazuje właśnie mistrza przyszłorocznego mundialu. Albo już wskazał. 25-letniego napastnika wyrywają sobie obaj najwięksi faworyci – brazylijscy gospodarze i hiszpańscy obrońcy tytułu.
Byłby to konflikt, jakich dziś wiele, gdyby nie ranga zaangażowanych reprezentacji. Brazylia, tradycyjnie największy eksporter piłkarzy na rynku klubowym, porozdawała już mnóstwo swoich emigrantów także drużynom narodowym, ale tylko tych, którymi sama wzgardziła lub wręcz nie bardzo zdawała sobie sprawę z ich istnienia. Jak przeszczepiony do reprezentacji Polski Roger Guerreiro.
Skorzystała z jej bogactwa także Hiszpania. W 2008 roku fachowcy zgodnie twierdzili, że nie zdobyłaby złota mistrzostw Europy – od niego rozpoczęła trwający do dziś triumfalny pochód – bez defensywnego pomocnika Marcosa Senny. Na niego „Canarinhos” również jednak nawet nie spojrzeli, Diego Costy pożądają. Najbardziej biedzą się właśnie z obsadą środka napadu – Fred i Alexandre Pato bywają ostatnio głównie bohaterami kronik towarzyskich, Leandro Damiao i Luis Fabiano strzelają od święta. Żaden z wymienionych nie spełnia zresztą standardów, do jakich przywykli Brazylijczycy. Brutalna prawda: po raz pierwszy zdarza im się nie dysponować snajperem najwyższej klasy światowej.
Żadnym poza Diego Costą. Odkrytym w tym roku, wyniesionym pomiędzy wielkie gwiazdy dopiero w tym sezonie. A przede wszystkim – więcej niż snajperem. To najświetniejszy obrońca wśród napastników, brutal gotowy zagryźć każdego, kogo dopadnie. Idealny kandydat, by dać twarz sforze wściekłych psów z Atlético – drużynie zdeterminowanych, agresywnych, przykrych w bliskim kontakcie wojowników, którzy zachowują się jak wielogłowe wcielenie trenera Diego Simeone, niegdyś twardziela nad twardzielami wśród boiskowych bandytów.
Hiszpanie nazywają Brazylijczyka „Sukinsynem”. Do Madrytu przybył w 2007 r., ale długo tułał się po wypożyczeniach. I najpierw kolekcjonował raczej czerwone kartki niż bramki, w poprzednim sezonie odwalał brudną robotę (ale nie tylko) wokół bezlitośnie skutecznego Radamela Falcao – popisowego wieczoru prowokował ofiary z Sevilli na tyle przebiegle, że sędzia zesłał Kondogbię i Medela do szatni. Wyborowego snajpera obudziło w nim dopiero wyeksportowanie wspomnianego Falcao do AS Monaco. Dziś przewodzi strzeleckiemu rankingowi ligi hiszpańskiej, wyprzedza i Messiego, i Ronaldo.
Tego nie mógł zignorować selekcjoner mistrzów świata i Europy. Vicente del Bosque też – jeśli w ogóle wypada sugerować, że gdzieś brakuje mu piłkarzy – stosunkowo najskromniej ma w centrum ataku. Fernando Torres i David Villa (w sumie 199 występów w reprezentacji) chyba już zeszli ze szczytu formy, Roberto Soldado i Álvaro Negredo nie dali pełnej satysfakcji nigdy. W ogóle najznakomitsi współcześni napastnicy – klasyczni, grasujący w polu karnym – zaskakująco często wywodzą się z krajów piłkarsko drugo- lub wręcz trzeciorzędnych. Jak wspomniany Kolumbijczyk Falcao, Szwed Ibrahimović czy Polak Lewandowski, a wcześniej Kameruńczyk Eto’o lub Drogba z Wybrzeża Kości Słoniowej.
M.in. dlatego właśnie przekonujemy się, że nie istnieją nacje odporne na przejmowanie graczy nie całkiem „swoich”. Przypadek Costy jest wyjątkowy z jeszcze jednego powodu – otóż w marcu… debiutował on w reprezentacji Brazylii w meczach z Włochami i Rosją, by pół roku później obwieścić, że nie odmawia się… trenerowi del Bosque. Uchodząca za nadzwyczaj konserwatywną FIFA dopuszcza takie wolty (o ile dla pierwotnie wybranej kadry piłkarz udzielał się tylko w sparingach), bo choć przepisy zaostrza, to w tej jednej kwestii wciąż pozostaje nadzwyczaj łagodna – władze wielu innych sportów, nawet jeśli akceptują zmianę barw, często ustalają okres karencji, by uniknąć przeskoków z dnia na dzień.
Hiszpanie poprosili FIFA o zgodę na powołanie Costy (odebrał już paszport), Brazylijczycy zwlekają z przysłaniem dokumentów w nadziei, że jednak wyperswadują piłkarzowi dezercję. – Skoro FIFA zgadza się, by po 5, 20 czy 100 meczach towarzyskich wciąż można było zmienić reprezentację, to niebawem ktoś zakontraktuje 20 zawodników i tak stworzy drużynę narodową – wścieka się trener Luiz Felipe Scolari.
Wymachuje scenariuszem skrajnym, ale dotyka zjawiska coraz powszechniejszego. Na ostatnim mundialu Kevin Prince-Boateng z Ghany zagrał przeciw bratu reprezentującemu Niemcy – Jérôme Boatengowi. Teraz nawet Anglicy zastanawiają się nad ewentualnym wszyciem do kadry Adnana Januzaja, ledwie 18-latka, który wsławił się jednym meczem – w sobotę dwoma golami uratował zwycięstwo Manchesteru United. Dlaczego „nawet Anglicy”? Bo pozowali na futbolowy naród zbyt dumny, by błagać o pomoc z zewnątrz, powstrzymywała ich też dżentelmeńska umowa zakazująca podbierania sobie piłkarzy – ale również importowania ich spoza Wysp – przez wszystkie reprezentacje brytyjskie. Umowa traktowana bardzo poważnie zablokowała nawet naturalizację Manuela Almunii w czasie, gdy reprezentacyjną bramkę chroniły wyłącznie patałachy.
Sfrustrowana permanentnym przegrywaniem, wciąż marząca o medalach Anglia rozdyskutowała się jak kiedyś Polska (przy kazusach Olisadebe czy Rogera), tyle że ostrzej. Stanowczo sprzeciwił się naturalizacjom m.in. aktualny reprezentant Jack Wilshere, choć cała debata brzmi o tyle jałowo, że Januzaj musiałby czekać do 2018 r., by zagrać dla przybranej ojczyzny.
A jest chłopakiem o tożsamości tyleż pokręconej, co dziś coraz mniej zdumiewającej, który prawdopodobnie mógłby wybierać nawet między pięcioma lub wręcz sześcioma reprezentacjami. Od dwóch lat mieszka w Anglii, urodził się w Belgii (już jej odmawiał), mama jest z Kosowa (bez skutku zabiega o pełne członkostwo w FIFA), tata z Albanii (ponoć nakłania syna, by grał dla tej drużyny), babcia z Serbii, dziadek z Turcji. Ba, jeśli przyjmie brytyjskie obywatelstwo – dozwolone po pięciu latach pobytu – teoretycznie zyska też prawo do gry dla Irlandii Płn., Szkocji i Walii…