Nigdy nie przepadałem za gromadnym klękaniem przed ekranem z transmisją meczu, z tradycyjnym browarem w dłoni, a na stadionie nigdy nie kręciły mnie płonące świecidełka, rozkładanie kolorowych płacht i inne rozrywki tzw. najzagorzalszych kibiców. Zajmująca była gra, na grze się skupiałem, gry szczególnie intrygujące – jeśli oglądane w telewizji – wolałem śledzić w samotności. Dlatego aż głupio się przyznawać, że nie zauważyłem, jak pustkę wokół fotela wypełnia tłum większy niż kiedykolwiek wcześniej, wydający wpijający się w łeb jazgot, jakiego nie uświadczysz na żadnym stadionie.
Choć sąsiedzi są hałaśliwi, to wcale nie namolni, sam ich zapraszam. Na niemal każdy mecz. Podłączałem się stopniowo, wtyczka po wtyczce, aż nieświadomie osiągnąłem stadium pełnej integracji z maszyną. Dobrze to znacie – patrzysz na boisko, ale również łypiesz na Twittera, podglądasz statystyki na WhoScored, dłubniesz kilka razy w diagramach Statszone, ot, standardowa plątanina aplikacji, u każdego tylko trochę inna, zasada zawsze jest podobna, im ciekawiej dzieje się na boisku, tym ciekawsze, co ćwierkają inni, tym ciekawiej ogarnąć dzianie się konkretem liczb albo potwierdzić na wykresie, kto normalny z doinformowywaniem się będzie zwlekał do przerwy. Cudowne czasy, wreszcie naprawdę łapiesz, co oni tam grają, dopiero teraz o meczu wiesz wszystko albo jeszcze więcej.
Jest tak obficie, że coraz częściej miewam mdłości. I po wszystkim zastanawiam się, dlaczego tak niewiele dojrzałem. Dlaczego mecz rozpadł mi się na kawałki, fragmenty niechętnie sklejają się w całość, piłkę nożną zaczynam mimowolnie redukować do statystyczno-taktycznej arytmetyko-geometrii, z murawy znikają żywi ludzie. Mógłbym rutynowo stęknąć, że nie nadążam w erze multitaskingu, gdyby prawda nie była brutalniejsza. Ja właśnie nadążam. Info płynie jak należy, wszystkimi kanałami, więc koniec z oglądaniem – nie wynaleziono jeszcze gadżetu, dzięki któremu patrzysz na to, na co nie patrzysz (choć mózg oszukuje, np. zataja przed nami, że cały czas widzimy czubek własnego nosa, inaczej byśmy pogłupieli), nawet wyczynowy wielozadaniowiec z jaźnią rozcapierzoną jak ośmiornica może co najwyżej ograniczać straty. A jeśli jednak wytrwam mentalnie wewnątrz meczu do ostatniego gwizdka, po przeskoku do cyferek trafia mnie niekiedy dysonans poznawczy – napastnik wdał się we wściekłą, 80. minutową szturchaninę z oboma stoperami, oni wymordowani zgubili koncentrację i oddech, by popełnić błąd wykorzystany przez napastnika wpuszczonego na boisku w minucie 81., więc na tablicy podsumowań znajduję precyzyjne wyliczenie, że snajper rezerwowy, owszem, został bohaterem, a podstawowy zerem…
Korciło mnie, by dla zgrywy napisać relację z meczu, którego nie oglądałem – ani jednego kopnięcia! – wrzucić ją na blog tuż po ostatniej akcji, przyznać się dopiero w finałowym akapicie. To już nie stanowi najmniejszego technicznego problemu, zresztą lubię obserwować, jak np. anglojęzyczni przywódcy opinii na Twitterze ćwierkaniem w trakcie gry wpływają na pisane lub wygłaszane komentarze, które potem powstają w innych językach, w tym polskim. No i widuję ludzi, którzy nawet na trybunach z trudem odklejają wzrok od ekraników, by od czasu do czasu zerknąć, czy trawa nadal zielona, są zajęci, np. nadają do wirtualiów o tym, czego nie widzą. W nikogo pierwszy nie rzucę smartfonem, sam tu nie jestem bez winy. Rekonfiguracja neuronowych połączeń dokonuje się bez przerwy, niech żyje tryb płytkiego odbioru jako default, głębokie oglądanie będzie pewnie wkrótce rarytasem dla nielicznych, tak jak głęboka lektura – długi zwarty tekst, niepoplamiony rozpraszającymi uwagę linkami – staje się archaicznym dziwactwem z uniwersytetów, i tam już zresztą często nieobowiązkowym.
Nie wiem, jak zapgrejduje mnie wujek Google, który planuje zamienić całą ludzkość w okularników, w każdym razie uwielbiam ten nowy, wspaniały świat, za Chiny Ludowe nie dałbym się zaciągnąć z powrotem do analogowych ciemności. Ale powoli dociera do mnie, ile wysiłku będzie mnie kosztowało opanowanie sztuki coraz trudniejszej – sztuki patrzenia.