Cyferki sypią się i sypią, niedługo spod opisujących mecze statystyk nie będzie już wystawać żaden skrawek boiska, więc nie wątpię, że za parę miliardów lat, kiedy nasi następcy będą się od nas różnić tak bardzo, jak my dziś różnimy się od bakterii, powstanie wreszcie wzór, który zrewolucjonizuje Złotą Piłkę. Przestaniemy głosować na najlepszego futbolistę świata, będziemy obliczać, kto był najlepszy. Może nawet cały rok potrwa relacja na żywo? Stale aktualizowany ranking? Wyobrażacie sobie te zapowiedzi El Clásico, przed którymi w jednej tabeli Barcelona wyprzedza Real, a w drugiej madrycki gwiazdor Ronaldocop – cyborgizacja sportu zdaje mi się nieuchronna – wyprzedza barcelońskiego gwiazdora Messinoida?
Na razie jednak nie wyszliśmy z jaskiń, kiedy zatem awanturujemy się o to, kto był najlepszy, bezradni sprawdzamy np., ile turniejów powygrywali kandydaci. Co oczywiście ma wątpliwy sens – zamiast w konkursie indywidualnym brać pod uwagę sumę indywidualnych zagrań, wliczamy do dorobku piłkarzy trofea, którymi wynagrodziliśmy wysiłek zbiorowy. Nasza ułomność powoduje też, że w zainteresowanym plebiscytem klubie lub jego otoczeniu medialnym, musi niekiedy zapaść decyzja, kogo warto promować na przyszłego laureata.
Wyobraźmy sobie – to nietrudne – że w Lidze Mistrzów triumfuje Bayern Monachium. Potwór wielogłowy, drużyna doskonale wyposażona wszędzie, po ostatni fotelik dla rezerwowych, pozbawiona jednak solisty ponad wszystkich, którego nagła utrata powodowałaby drastyczną utratę jakości i/lub wywołała niekorzystny efekt psychologiczny. Pamiętam, że podczas lutowego meczu Bawarczyków z Borussią kompletnie zapomniałem o nieobecności Francka Ribéry’ego, oświeciło mnie dopiero po ostatnim gwizdku. Kiedy więc w LM zwycięża Bayern, istnieje ryzyko, że spontanicznie głosujący kapitanowie i selekcjonerzy reprezentacji oraz dziennikarze rozdzielą przyznawane punkty na wiele głów. Jeden doceni Ribéry’ego, drugiemu staną przed oczami finałowe piruety Arjena Robbena, trzeci przypomni sobie manewrującego jak niewykrywalny myśliwiec Thomasa Müllera, czwarty złoży hołd chwalonemu do zatracenia przez trenera Guardiolę Philipa Lahma… Efekt może być taki, że na szczyt spłaszczonej klasyfikacji wyskoczy ktoś zupełnie niemonachijski.
Dlatego trzeba wybrać jednego kandydata i dbać o to, by jako faworyta wymieniano wyłącznie jego. Tygodniami, miesiącami, byle przebić się do najbardziej tępych łbów.
W tym roku namaszczano Ribéry’ego, aż w wieczór mundialowych baraży nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. FIFA ogłosiła, że przedłuża głosowanie – miało się zakończyć w miniony piątek, zakończy się 29 listopada. Czy rzeczywiście otrzymała niewiele formularzy z odpowiedziami, jak nas poinformowano? Czy ktoś przestraszył się mundialu – Francja była zagrożona – bez zdobywcy Złotej Piłki? A może uległ urokowi Cristiano Ronaldo, który akurat dawał show w Szwecji?
Snucie spiskowych teorii pozostawiam innym, sam wyznam tylko, że zmiana na liście faworytów bukmacherów – skrzydłowy Realu wyfrunął nad skrzydłowego Bayernu – wcale mnie nie uwiera. Nie przeszkadza mi, że nie zdobył żadnego trofeum, tak jak po ogłoszeniu wyników poprzedniej edycji Złotej Piłki nie przeszkadzało mi, że ówczesny triumfator Leo Messi w 2012 roku nie wygrał ani Ligi Mistrzów, ani ligi hiszpańskiej. Wystarczało mi wrażenie, że Argentyńczyk – choć w sensie estetycznym nie jest wirtuozem z moich snów – bezdyskusyjnie przewyższał wszystkich innych futbolowych solistów.
Teraz mam to samo z Ronaldo. Ten wyżyłowany rewolwerowiec zwyczajnie zasłania wszystkich. Wielomiesięczną kanonadę właśnie zwieńczył strzelaniną na szczycie. Ze Zlatanem Ibrahimoviciem, którego życiową misją jest chyba udowadnianie, iż futbol można zamienić w grę solową. Pisałem już na Twitterze: nigdy tego nie udowodni, ale jestem wdzięczny, że próbuje.
Tak, zauważyłem zagrania Moutinho, zasłużył się we wtorkowym barażu znaczniej niż jako bierny świadek popisów sławniejszego kolegi. Wszystkich wielkich otaczają świetni piłkarze – Ribéry’ego i Messiego też. Ponieważ jednak nadal nie dysponujemy narzędziem do pomiaru indywidualnych zasług, to ewentualnych dyskutantów, którzy się ze mną nie zgadzają, znów muszę spławić przy pomocy mojego ulubieńca Franza Fiszera, niekoronowanego króla kawiarnianych dyskusji w przedwojennej Warszawie. W styczniu, gdy broniłem uhonorowania Messiego, pożyczyłem od niego pytanie zamykające usta szczególnie namolnym polemistom, teraz pożyczę pytanie z jego telegramu do Juliana Tuwima. Proszę o przekonującą odpowiedź, zanim ośmielicie się kwestionować mój prywatny głos na Ronaldo: „Czy abrakadabryczne elukubracje immanentnej negacji transcendentalizują nicość samą w sobie?”