Skojarzenie z Hannibalem Lecterem było oczywiste, narzucił je sam Luis Suárez, obaj gryzą ludzi, obu diabelnie trudno schwytać, obaj roztaczają niebezpieczny urok, któremu bezstronni widzowie ulegają często nieświadomie, nawet wbrew sobie. Znacie ten mechanizm – przy pierwszym wejrzeniu wzdrygasz się, ach, jaki to łajdak i potwór, przy powtórnym zaczynasz z rosnącą uwagą sprawdzać, ile ten wredny typ mieści w sobie łajdactwa i potworności, mimowolnie zaczynasz mu sprzyjać, wcale nie kibicujesz już mdłej agentce Starling, kręcą następne odcinki, czarny charakter staje się głównym, to on rozbłyskuje na megagwiazdę, ani się obejrzysz, a Terminatora z najgorszego wroga ludzkości przeprogramują na największego przyjaciela ludzkości, właściwie nawet Jabba mógłby wyprzystojnieć, gdyby odpowiednio posterować fabułą.
Miałem tak z gangsterem, który grasuje po polach karnych rywali Urugwaju i Liverpoolu, nie tylko ja tak miałem, Suárez czysty futbolowy talent niby zawsze zdradzał, ale kto by tam zwracał uwagę na talent, on się trudnił nade wszystko działalnością kryminalną. Kąsał, bluzgał po rasistowsku, z premedytacją używał rąk w ćwierćfinale mundialu, do upadłego nurkował. Pomniejszymi wykroczeniami nie będę epatował, irytowało mnie w jego mowie ciała wszystko, wielomeczowe dyskwalifikacje cieszyły, życzyłem mu, by przepadł na zawsze.
Niestety, wrócił. I nie wrócił, psia jego mać, jak zwyczajny nadzwyczajny napastnik, który strzela mnóstwo goli w nie bylejakiej lidze.
Wrócił z subtelnymi podcinkami, 40-metrowymi wolejami, chirurgicznymi cięciami z rzutów wolnych, slalomami, które nie miałyby końca, gdyby nie musiał kiedyś walnąć do siatki. Jakby odmówił odbębniania snajperskiej formalności, z zemsty za tamtą karę na zawsze wzgardził golami wkopanymi z dwóch metrów, rykoszetami, strzałami dupą. Wrócił z asystami widocznymi w statystycznych tabelach – gdy mają one konkret podania – i rozmazanymi w logice gry zespołowej – gdy rozrywa defensywy przebieżką bez piłki. Jak zakradał się do mojego łba, żeby wiercić w nim pomimo moich wściekłych protestów, tak włamał się do jaźni obrońców, skupionych często już tylko na nim. Natchnienie całego Liverpoolu, kapitan pełną uzębioną gębą, choć wypadałoby raczej rzec – herszt.
Z tymi analogiami do kina popularnego to rzecz jasna nie taka prosta sprawa, Suárez w przeciwieństwie do Jokera, Keysera Soze czy innego Tylera Durdena jest żywym człowiekiem, znaczy łotrem dożylnie realnym, może powinienem raczej przywoływać artystów w typie Céline’a, od którego nihilistycznej prozy nie sposób się oderwać, nawet jeśli wiesz, że pisał również kawałki etycznie obrzydliwe. Jeśli wolę tamto porównanie, to dlatego, że przestępstwa piłkarzy też widzimy na własne oczy – i to wielokrotnie, liczba zażytych powtórek zależy tylko od nas. A u Urugwajczyka skurwysyn sąsiaduje z taką dawką wirtuozerii, że gapimy się na niego bez przerwy.
Ta wirtuozeria czyni go w swoim gatunku przypadkiem unikalnym. Przyjemniaczki jego pokroju albo zajmują się na boisku bardziej przyziemnymi zadaniami defensywnymi (w sobotę 18. czerwoną kartkę w karierze dostał Sergio Ramos, zresztą tym razem padł raczej ofiarą swej zasłużonej reputacji), albo grają bez jego wdzięku (Diego Costa, akurat mam go na trzecim ekranie). Wybitni artyści futbolu zbrodnie popełniają co najwyżej incydentalnie, ewentualnie nie oferują aż tak szerokiego repertuaru bandyckich zachowań – nawet Zinedine Zidane, przytomność umysłu tracący niejednokrotnie, najsłynniejszy cios zadał sprowokowany przez rywala o wyjątkowo podłej reputacji, co jest jakąś okolicznością łagodzącą.
Dla Suáreza okoliczności łagodzących nie znajduję, to bezwstydny kłamca, chuligan i notoryczny złodziej, wyzwala we mnie najgorsze uczucia, nienawidzę go wielbić i zarazem zazdroszczę fanom Liverpoolu, zazdroszczę tej perwersyjnej, niewygodnej przyjemności, cały świat go nienawidzi, a on jest nasz, mamy najgenialniejszego łajdaka piłki nożnej, oburzajcie się, a on was zagryzie, rozszarpie tę waszą drużynkę świętoszków. Ciekawe, jakbym się czuł, mając go po swojej stronie, w Milanie.