Piłkarze lojalni klubowi przez całą karierę dzielą się zasadniczo na szczęściarzy, którzy zaczynali w wielkiej, bogatej firmie, oraz pozbawionych aż takiego talentu, by ktokolwiek wystawiał ich na pokuszenie propozycjami nie do odrzucenia. Kibice omdlewają z wdzięczności, choć wytrwanie w barwach Barcelony czy Manchesteru United nie wymaga nadludzkich poświęceń, podobnie jak stosunkowo łatwo – dotyczy owych mniej zdolnych – wzgardzić posadami tylko ciut atrakcyjniejszymi od aktualnej, ewentualnie tymi, których istniały tylko w gazetach, to już w ogóle łatwizna.
Gatunek najrzadszy reprezentuje Daniele De Rossi. Gracz na miarę szczytów Ligi Mistrzów, a jednak niezmiennie wierny AS Romie, która nawet w lidze włoskiej tytuł wzięła – przez całe jego trzydziestoletnie życie – ledwie raz. Wierny pomimo wielokrotnych, ponawianych w niemal każdym oknie transferowym ofert z najhojniejszych firm świata.
Włoch zawsze zdawał się przypadkiem osobnym. Zamieszkał na położonym w historycznym centrum rzymskiego placu Campo de Fiori, by „czuć zapach targowiska i piekarni”, stał się jedynym znanym mi naprawdę ekstraklasowym piłkarzem, którego mieszkańcy miasta spotykają na co dzień w sklepie lub parku. Zdębiałem, gdy usłyszałem jego zachwyty nad „O bogach i ludziach” Xaviera Beauvoisa, ascetyczną opowieścią o francuskich cystersach, którzy wolą umrzeć, niż ulec szantażowi terrorystów i opuścić klasztor w Algierii (porzuciliby tym samym otoczonych opieką miejscowych). Zwierzał się też De Rossi, że w koszulce Romy czuje się niekiedy jak w obwieszonej bronią kamizelce kuloodpornej – bezpiecznie, a zarazem zbyt obciążony, by swobodnie się poruszać. Wszystko przez presję, przygniatającą zwłaszcza dla zżytego z miejscem tubylca, powodującą, że podróże z reprezentacją kraju, także na prestiżowe turnieje, zamieniają się w odprężającą ucieczkę od dusznej codzienności. Urodzony rzymianin, z klubem związany rodzinnie (ojciec też w nim grał, teraz szkoli młodych), przeżywa niepowodzenia bardziej, a w minionych latach po Romie hulał chaos. Radykalne eksperymenty trenerskie zepchnęły ją z ligowego podium, nie było pewności co do zamiarów nowych właścicieli (z USA), ośrodek treningowy raz po raz oblegali rozjuszeni fani, którzy szczególną odpowiedzialnością obarczają – i pochopnie posądzają o najgorsze intencje – deklarujących szczególne przywiązanie do barw wychowanków.
Miał też De Rossi powody osobiste, by uciekać. Rozwiódł się, pogrzebał teścia zamordowanego w mafijnych porachunkach, skarżył się, że w zanurzonym w spiskologii Rzymie musi znosić bezmiar kłamliwych plotek na swój temat. Ba, minionego lata wykopywał go sam klub – znów rozchwiany, sytuację ustabilizował tam dopiero bajeczny początek pracy nowego trenera Rudiego Garcii. Nic z tego. De Rossi tłumaczył, że nie wytrzymałby psychicznie ze świadomością, iż z Romą pożegnał się derbową porażką z Lazio, poniesioną w dodatku w finale Pucharu Włoch.
„Gdybym odszedł latem do Manchesteru United, dziś popełniłbym chyba samobójstwo” – to cytat z wczorajszego „Corriere dello Sport”. Zanim zaczęli o Włocha zabiegać mistrzowie Anglii AD 2013 (właśnie bestii ryczącej w środku pola potrzebują), gigantyczną pensją nęcili go mistrzowie Anglii AD 2012, czyli dysponujący nieograniczonym budżetem Manchester City. A wcześniej była Chelsea, czołowe firmy włoskie, sezon w sezon ponawiał ofertę Real Madryt… Wszędzie wiódłby De Rossi słodsze życie. Wszędzie wyciągałby więcej niż w Romie, wszędzie mógłby śmielej marzyć o finałowych rundach Champions League niż w Romie, której ostatnio nie wpuszczali nawet do rundy grupowej.
Został, a mnie zachciało się wstukać o nim parę słów akurat teraz z powodu niedzielnego szlagieru Serie A (rozważam wielogodzinną relację na żywo). Wystąpi w nim ligowy wicelider z Rzymu, którego wyjątkowym czyni nie tyle De Rossi, ile obecność aż dwóch piłkarzy najwierniejszych pośród wiernych – 37-letni Francesco Totti to kolejny unikat, również nie jest zaledwie jednym z lojalnych wychowanków, lecz lokalną ikoną, którą biznesowe imperia (Real Madryt) również chciały uczynić superbohaterem globalnym, oczywiście za kosmiczne pieniądze. Nie udało im się. Wystąpi wreszcie w szlagierze lider Juventus, którego bramki chroni Gianluigi Buffon – na pewno pamiętacie, że nie opuścił jej po karnej degradacji turyńczyków do drugiej ligi, pomimo panicznej ucieczki innych gwiazdorów.
Wszyscy trzej byli wystawiani na próby, jakim nie musiały podołać bożyszcza tłumów w Barcelonie, chyba najbardziej sławione ostatnio za przywiązanie do barw. Ładne historie, wielu kibiców ściskają za gardło mocniej niż zwycięstwa. Ale kiedy zaczynam myśleć o tzw. bezwarunkowej lojalności, zalecie absolutyzowanej przez fanów jak chyba żadna inna, reflektuję się – mam tu komfort bezstronnego obserwatora – że np. Leo Messiego na Camp Nou po ostatnie kopnięcie oglądać chyba bym nie chciał. Czy nie byłoby fascynujące popatrzeć, jak rusza na podbój zupełnie innej planety?