Gdybyście szukali wyciszenia, podkradnijcie się pod szatnię Realu Madryt, przytulnie w niej jak w domku na prerii, a nie wyjaśnia tutaj wszystkiego powodzenie na boisku, z powodzeniem faworytów na hiszpańskich boiskach mamy zawsze ten kłopot, że nigdy nie wiemy na pewno, jak je wyceniać – jeśli w trzecim sezonie z rzędu do zdobycia tytułu potrzeba uzbierać 100 punktów, to nawet dłuższe zwycięskie serie niewiele znaczą, pojedyncza wpadka zniweczy cały wysiłek.
Dlatego ton – i wektor – komentarza zależy wyłącznie od decyzji komentującego. Komplementować 630 minut bez straty gola, wyczyn oglądany dopiero drugi raz w historii klubu, czy zwrócić uwagę na kontekst, znaczy wypomnieć niską klasę ostatnich przeciwników, którzy pod madryckie pole karne jednak potrafili się zapuszczać? Sławić piłkarzy za nadrabianie punktowych zaległości do Barcelony oraz Atlético czy sprowadzać ich na ziemię przypomnieniem, że oba najważniejsze testy w sezonie ligowym (właśnie z Barceloną oraz Atlético) oblali, a ich w starciach z Juventusem w Champions League nie wyglądali na pewnie sięgających po swoje? Klękać przed gracją Luki Modricia, zasłużonego wszechstronnie myśliciela środka pola – nie dość, że odbierze piłkę, to jeszcze przebiegle przekaże ją dalej – czy awanturniczo szukać dziury w całym, gdy Gareth Bale mecze doskonałe przeplata z przeciętnymi?
Wiem, proponuję sztuczne dylematy, w Realu wszystko wygląda wręcz zbyt idyllicznie, wypada raczej gratulować, że w Jesé wreszcie podziwiają rozkwitającego wychowanka, w Karimie Benzemie zmartwychwstał snajper, Ángelowi di Maríi wygodnie grać również z dala od skrzydła, w trakcie wędrówki po wszystkich pozycjach oglądalibyśmy wyłącznie ładne krajobrazy, w tym wreszcie rozanielonego, znów uhonorowanego Złotą Piłką Cristiano Ronaldo. Od lat przyzwyczajałem się jednak, że w Madrycie właśnie albo tworzą sztuczne problemy, albo do problemów rozdymają problemiki, tam był potrzebny nie tyle psycholog, ile psychiatra, a kiedy środowisku tak naelektryzowanemu naraził się jeszcze José Mourinho, trener pożądający wysokiego emocjonalnego napięcia wszędzie, gdzie pracuje, to już kibic królewskich musiał poczuć, że znikąd nadziei. Real jako oddział zamknięty.
Aż nagle się rozpogodziło. Konfrontacyjnego Portugalczyka zastąpił trochę mistrz zen, a trochę jowialny, lubiany przez całą rodzinę wujek, który rozładuje każdą sytuację, nie wywyższa się – być może najbardziej przypominający poprzedniego trenera, który wygrywał z Realem Ligę Mistrzów, nawet jeśli Vicente del Bosque nie nosił w sobie autorytetu wybitnego zawodnika. W niedawnym wywiadzie dla „Financial Times” znów czytamy, że Carlo Ancelotti nie wierzy, by piłkarze najwyższej klasy potrzebowali motywacji – ich trzeba raczej mitygować, uspokajać. Nie wierzy też, że musi im zawsze rozkazywać – w Chelsea zdarzało mu się wręcz prosić drużynę, by sama ustaliła, jak grać (i to w finale Pucharu Anglii). A przede wszystkim przestał już doświadczony dekadami wielkich gier Włoch odczuwać meczowy stres, nawet wieczorami o dużą stawkę głównie się rozkoszuje. Namiętnego romansu z szatnią to nie obiecuje, ale stabilnie, mięciutko i bielutko mają piłkarze Realu jak nigdy.
Otoczenie klubu podporządkowało się nastrojowi, przywykło już nawet do unieruchomionego obok murawy Ikera Casillasa (od ostatniego występu ligowego minął ponad rok), słowem, powtarzane przez Ancelottiego zaklęcie o „równowadze” działa nie tylko na boisku. To chyba jego największy sukces – poza Monachium nigdzie na szczytach sytuacja nie jest aż tak opanowana, inni albo tracą prezesa, albo sprzedają Matę, albo martwią się kontuzjami, albo niepokoją o zbyt wąską kadrę, albo już zbyt wiele w tym sezonie poprzegrywali, tylko w Madrycie święty spokój. Czy tego piłkarze Realu potrzebowali? Po nieustającej burzy z piorunami odetchnąć w krainie łagodności?
Czar oczywiście może prysnąć w każdej chwili, w Madrycie nie znasz dnia ani godziny, ale zastanawiam się, czy gdyby królewskim piłkarzom się udało, gdyby np. po 12 latach Real znów wystąpił w finale Ligi Mistrzów, to cały splendor spadłby na Ancelottiego. Czy ktoś w tej metropolii czarno-białych sądów i krzykliwych czcionek doszedłby do wniosku, że czasem do sukcesu wiedzie sztafeta trenerów – zasłużył się Mourinho, który nauczył piłkarzy żyć z kontrataku i po latach klęsk wyniósł na poziom trzech z rzędu półfinałów Ligi Mistrzów, i zasłużył się jego następca, który dał im więcej swobody na boisku i uwolnił od nieustającej draki poza boiskiem.