Pomimo klimatycznej wszechstronności igrzysk zaprojektowanych przez Putina, zmagania w Soczi słabo mnie ziębią i słabo grzeją, skok emocjonalnej temperatury odczuwam jedynie na myśl o turnieju hokejowym oraz drużynowym konkursie podfruwania na nartach, polski medal w tym ostatnim byłby najfajniejszym zimowym sukcesem olimpijskim, jaki przeżyłem. Oddałbym go np. za dwa indywidualne.
Wiem, szanse nie są wielkie. Forma naszych ptaszydeł chwiejna, obiekt w Soczi nie odpowiada im profilem, nie odpowiada nawet Kamilowi Stochowi. Ale o technikaliach przeczytacie w specjalnym dodatku „Gazety Wyborczej” (ukaże się w piątek), ja chciałem o czym innym, już pędzę ze smarowaniem wyjaśnień, dlaczego nad triumf indywidualny przedkładam zbiorowy.
Otóż bierze się moja fantazja stąd, że gdybym miał zawrzeć w jednej frazie cały współczesny polski sport, sprowadziłbym go do opowieści o tym, że Polak potrafi, ale Polacy przeciwnie, zupełnie nie potrafią, właściwie to są beznadziejnie, kabaretowo wręcz nieudolni, Flip i Flap w żadnym gagu nie wyglądali pocieszniej niż my wyglądamy wtedy, gdy zbieramy się do organizowania sportowego sukcesu.
Owszem, nasi wygrywają. Oklaskujemy niekiedy nawet monumentalnych multimedalistów, w typie Małysza, Kowalczyk czy Korzeniowskiego, podziwiamy dotykających szczytu gigantów gier zespołowych w typie Lewandowskiego, wysłuchujemy obcojęzycznych innowierców rozmodlonych nad tenisową wirtuozerią Radwańskiej. Wszyscy oni działają jednak wyrwani z kontekstu, dzięki zjawiskowemu talentowi lub/i wsparciu zagranicznego know-how, chętnie zmykają stąd gdzie pieprz rośnie, zwyciężają w pewnym sensie pomimo swego pochodzenia. Nie projektujemy tych triumfów, one się nam zdarzają. Małysz, który wychylił się z krainy nielotów, albo Kubica, który wjechał na tor Formuły 1, gdy dla rodaków budowa autostrady była wyzwaniem na miarę skonstruowania wehikułu czasu. Nawet boomu siatkarskiego, wywołanego niekwestionowanym sukcesem organizacyjno-finansowym, nie zdołaliśmy przekuć w stałą obecność na podium prestiżowych imprez, ostatnio sportowo raczej nie nadążamy nad oprawą.
Aż nastała małyszomania. Wymarzona okazja, by pocmokać przy niedzielnym rosole, pochlipać, gdy Adam zjeżdżał ze skoczni na zawsze, i pokazowo przeputać kapitał entuzjazmu dla dyscypliny.
Kto czyta „A jednak się kręci” od lat – zwłaszcza czytał także w erze wyłącznie papierowej – wie, że wracam do jednej ze swoich publicystycznych obsesji. Wielokrotnie zżymałem się na nasz rozgardiasz, który sprawia, że zwycięstwa, owszem, mogą spaść z nieba, nie umiemy natomiast urządzić sobie sportowego życia tak, by uczynić zwycięstwa logicznym następstwem przemyślanego uporządkowania rzeczywistości. Nad wszystkim czuwa święte „jakoś to będzie”, więc czasem idealnym telemarkiem siada na ziemi Małysz, a czasem spada samolot.
Czyżbyśmy tym razem nie spartaczyli? O „kwadraturze skoku narciarskiego” blogowałem przed przeszło rokiem, wtedy tylko nieśmiało przewidywałem powstanie wykręcającej obce języki Beskidzko-Tatrzańskiej Szkoły Skoków, od tamtej pory nasłuchałem się i naczytałem o rozbudowie infrastruktury, czerpaniu z doświadczeń cudzej myśli szkoleniowej (Czech Mikeszka, Austriak Kuttin, Fin Lepistö), ukutą przez Toniego Innauera „polską szkołę aerodynamiki” podekscytowany ogłaszałem nawet na Twitterze hasłem roku 2013 w naszym sporcie (na przeciwległym biegunie leży kultowa piłkarska polska myśl szkoleniowa). Z każdym tygodniem bardziej wygląda na to, że coś się tutaj wreszcie udało – wygląda na różnych poziomach, sobotnie złoto juniorskich mistrzostw świata w drużynie poprzedziły wszak srebra w latach 2013 i 2014, ja wiem, że niejeden latający brzdąc rozpił się albo stoczył w inne substancje, ale wyraźnie widać, że nasi suną szeroką eskadrą, to redukuje wpływ pojedynczego nieszczęścia na całość krajobrazu.
Mam nadzieję, że czujecie, dlaczego pożądam akurat medalu drużynowego, to byłby najwspanialszy hołd złożony Małyszowi, to byłby kolejny sensacyjny dowód, że z ery banana (z bułką) chrupanego Polska płynnie przeszła w erę nowoczesną. I może była w czymś (prawie) najlepsza na świecie, niechby i w niszy na miarę swoich możliwości.