To był środek defensywy skomponowany perfekcyjnie, najszczelniejszy w szczytowym ćwierćwieczu Manchesteru United i oparty na uzupełniających się przeciwieństwach. Dobry i zły glina, dżentelmen i wykidajło, kultura i natura. Rio Ferdinand czytał grę i przewidywał, co będzie, wolał szukać piłki niż rywala, wślizgi odmierzał z chirurgiczną precyzją – biegał szybciej. Nemanja Vidić traktował futbol jako sport wybitnie kontaktowy, lubił zatracać się w bijatyce do ostatniej kropli potu, panował w powietrzu – biegał wolniej, polegał na osłaniającym go Angliku. Ferdinand sprawiał wrażenie wytwornego, lodowatego profesjonalisty, który nigdy nie zapomina założyć białych rękawiczek przed wykonaniem wyroku – i gdy była potrzeba, wprowadzał między piłkarzy MU spokój. Vidić zawsze wyglądał na rozgorączkowanego, walczącego heroicznie – i gdy była potrzeba, pobudzał piłkarzy do walki.
Używam czasu przeszłego nie tylko dlatego, że czas ich świetności minął dawniej niż wczoraj czy przedwczoraj – choć istotnie minął, Vidić nie odzyskał zwrotności (pamiętacie styczniowy mecz z Chelsea) i pełnego zdrowia po poważnym uszkodzeniu kolana jesienią 2011 roku, Ferdinand skończy w listopadzie 36 lat. Powoduje mną również spodziewana, acz dopiero ostatecznie podjęta decyzja Serba, który nie przedłuży wygasającego po sezonie kontraktu z MU.
Powtórzmy: obaj obrońcy nie byli już niezawodni, coraz rzadziej spotykali się na boisku. Drużyna odczuje stratę raczej w wymiarze mentalnym – morale i tak jest niskie, niebawem opuści ją kapitan i rzeczywisty przywódca (o Vidiciu mowa), kolejne rozstania z postaciami pomnikowymi zdają się nieuchronne, gdyby na Old Trafford nie było powszechnego zdołowania wynikami, to byłoby w najlepszym razie melancholijnie. Stąd moje wyrażane już tutaj przekonanie, że szefowie United potrzebują zatrzymać Wayne’a Rooneya – czerwonego diabła najczystszej krwi – za wszelką cenę.
A ja potrzebuję pożegnać Vidicia i Ferdinanda, byli bowiem wyjątkowi. Nie tyle każdy z osobna, ile razem. Z piłkarskich drużyn nieczęsto wyławiamy wzrokiem pary – rzucają się w oczy raczej soliści lub zsynchronizowane ruchy całych jedenastek – a oni stanowili duet nierozerwalny, porozumiewali się bezsłownie, wytworzyła się między nimi więź, która sprawiała, że jeden czynił drugiego lepszym obrońcą, byli od siebie zależni w najładniejszym znaczeniu tego słowa. Jak rozgrywający uwypukla zalety napastnika, i odwrotnie, jak utytłany defensywny pomocnik wchodzi w symbiozę z roztańczonym pomocnikiem zorientowanym ofensywnie, i odwrotnie, tak Vidić dopełniał Ferdinanda, i odwrotnie.
Kiedy przewijam w głowie krajobrazy dużego futbolu XXI wieku, odnajduję zaledwie kilka porównywalnie monumentalnych, trwających wielosezonowo duetów pilnujących pola karnego ze środka obrony. Byli Paolo Maldini oraz Alessandro Nesta – opuszczali Milan w wieku odpowiednio 41 oraz 36 lat, szkoda, że stoperzy MU nie mają ich długowieczności. Byli John Terry oraz Ricardo Carvalho – wspominam ich zawieszonych wysoko w powietrzu, przede wszystkim tam trzymali władzę absolutną, w inauguracyjnym londyńskim sezonie José Mourinho m.in. dzięki nim Chelsea straciła ledwie 15 goli (nadal aktualny rekord Premier League). Byli wreszcie, też musimy użyć czasu przeszłego – Carles Puyol oraz Gerard Piqué, z wyraźnym podziałem na role mistrza i czeladnika, pilnowali tyłów nie tylko w Barcelonie, ale także w dwukrotnie ozłoconej reprezentacji Hiszpanii. No i byli Vidić z Ferdinandem – oni w tym gronie wytrwali ze sobą najdłużej (idzie dziewiąty rok!), a szczytowy okres mieli w sezonie 2007/08, choć ich dzieło zagłuszała kanonada Cristiano Ronaldo (wiosną w Lidze Mistrzów MU utrzymał czyste konto przez 549 kolejnych minut).
Następnych fantastycznych par chwilowo nie widać. Indywidualności klasy Thiago Silvy czy Vincenta Kompany’ego nie spotkały partnerów, z którymi zespoliłyby się nam w całość, wiele świetnie broniących drużyn opiera swój sukces na organizacji całej jedenastki – ile wytrzymałaby np. ściana wznoszona przez Atlético Madryt bez zasuwających w środku pola napastników Diego Costy i Davida Villi? Ale to już zupełnie inna opowieść. Chciałem powiedzieć: zupełnie inna chemia.