Trochę mnie wnerwiają szpanujący medalami Holendrzy, którzy umieją tylko jeździć na łyżwach, a wydobyli złota na ścisłą czołówkę klasyfikacji generalnej igrzysk. Nie chcę wrzeszczeć o skandalu, ale sami widzicie, resztę świata wyrolowali pokazowo, dobrze, że obok wyścigów na 500, 1000, 1500, 5000 i 10000 m nie zaproponowaliśmy im jeszcze wyścigów na 2000, 3000, 4000 i 7500, na pewno by hojność rodziny olimpijskiej docenili, zapewne zakasowaliby wówczas wszystkich, nawet triumfującą – a skazywaną przed Soczi na porażkę – Rosję. Wobec niewystarczającej liczby dystansów do przebycia wyślizgali ledwie piąte miejsce na planecie, ale to i tak rozbój w biały dzień, porównywalnie bezczelnej nacji nie znajdziemy, jeszcze nigdy nie trzeba było tak niewielu umiejących tak niewiele, by osiągnąć aż tak wiele – skutecznie udawać sportowe supermocarstwo.
Chyba że ktoś ambitny znajdzie? Monotematyczną reprezentację na czołową piątkę, zimą lub latem? Nawet południowi Koreańczycy – też kombinujący wyłącznie na lodzie – powysilali się w Vancouver stosunkowo wszechstronnie, trochę złota skubnęli w panczenach, trochę w short-tracku, a trochę na łyżwach figurowych.
Polacy wyglądają przy Holendrach na wyjątkowych frajerów. Choć wyuczyli się na medal i skakania na nartach, i biegania na nartach, i ślizgania po lodzie, to dyndają w mrokach drugiej dziesiątki, co gorsza, przyszłość rysuje się czarno. Jeśli mianowicie planujemy skok na bank siłami następców Małysza – znaczy uczynimy lataniu nad bulą to, co tamci uczynili panczenom – to przesadnie się nie nachapiemy. Upatrzyliśmy sobie dyscyplinę z dołująco ubogimi złożami medali, tymczasem pomarańczowi cwaniacy kopią w nieprzebranych bogactwach, wyspecjalizowali się w dyscyplinie najbardziej medalodajnej.
Teoretycznie wiadomo, o co powinniśmy walczyć. My, Polacy. Niech obok skoczni normalnej i dużej stanie mamucia. Obok konkursów latania w stylu V wprowadźmy konkursy latania w stylu klasycznym, znaczy z nartami trzymanymi równolegle, w pozycji bardziej, hm, cnotliwej. No i zorganizujmy rywalizację bez not za wrażenia artystyczne, niech się wreszcie liczy czysta odległość (to generalnie byłoby najzdrowsze, także bez konieczności zwalczania Niderlandów) – mierzona z dokładnością do centymetra, półmetrowe zaokrąglanie groziłoby nazbyt wieloma remisami. Podaję idee oczywiste, które narzucają się prawdopodobnie każdemu, kto kiedykolwiek zerknął na igrzyska, ale nie mam złudzeń, że uzdrowimy sytuację, niską asertywność w polityce międzynarodowej dziedziczymy z pokolenia na pokolenie, a zamysł projektantów olimpijskiej klasyfikacji medalowej od zawsze zdawał mi się taki, by nie ustalała precyzyjnej globalnej hierarchii w sporcie, lecz maksymalnie ją rozmazywała. To taka mapa świata, która np. uwzględnia wszystkie kraje poza górzystymi. Albo wszystkie poza pozbawionymi dostępu do morza. Albo wszystkie poza tymi z okularnikami na stanowiskach ministerialnych. Albo wszystkie poza hiszpańskojęzycznymi.
Właśnie, hiszpańskojęzycznymi. Do stóp sportowej Hiszpanii już tutaj wspólnie padaliśmy, po zliczeniu jej triumfów w grach drużynowych, znakomitych tenisistów czy kolarzy łatwo dojść do wniosku, że to jedno z najpotężniejszych imperiów. A jednak w olimpijskich tabelach albo nie występuje (zimą), albo występuje jako takie tam państewko średniego znaczenia. I pewnie z tego powodu Hiszpanie nie cierpią. Prędzej sądzą, że sobie w sporcie nieźle radzą.
Polacy też czują się po medalowej orgii w Soczi nasyceni, zadowoleni, pewnie nawet dumni. Gdyby istniał przyrząd mierzący stopień subiektywnej narodowej satysfakcji z igrzysk, to niewykluczone, że okazaliby się tak bardzo wygrani, jak Holendrzy. I może bardziej wygrani niż oficjalni triumfatorzy Rosjanie, których uwiera kompletna klapa w uwielbianym nie tylko przez Putina hokeju.
Ja przynajmniej nie pamiętam tak gremialnego olimpijskiego spełnienia Polaków. Nie ma stękania, szukania dziury w całym, rytualnego znęcania się nad nieudacznymi działaczowskimi darmozjadami. Poprzednio porównywalną frajdę mieliśmy chyba w 1992 roku w Barcelonie. Nie, nie z powodu szału w klasyfikacji medalowej. Po prostu czadu dali wtedy – po raz ostatni – piłkarze.