Kiedy nawet atletyczne monstra w typie Cristiano Ronaldo czy Gareth Bale fizycznie cierpią w co drugim zetknięciu z rywalem, a otumanione defensywnym amokiem oszołomy kopią w piłkę jakby chciały ją rozpruć, to znaczy, że trwają derby Madrytu. Atlético znów dziś wciągnęło Real w wojnę, po takich awanturach nigdy nie umiem wyrzucać czegokolwiek sędziemu, on też przez 90 minut żyje na krawędzi, każda akcja to pułapka, nigdy nie wiesz, czy właśnie odbywa się szwindel, czy ktoś dostaje kosę między żebra.
Goście, supergrupa grająca ostatnio wyłącznie w wielobramkowym uniesieniu, wydarła ważny punkt, choć na chuligańską zadymę dała się namówić zbyt łatwo. Gospodarze przede wszystkim przetrwali. Im dłużej ich oglądam, tym bardziej staje mi przed oczami tamta Borussia Dortmund, która najpierw obaliła rządy Bayernu w Bundeslidze, by następnie wyruszyć na podbój Ligi Mistrzów. Pełnej analogii nie ma, dzika banda trenera Diego Simeone poczyna sobie cyniczniej i brutalniej, wystarczy pomyśleć, ile dzieli brudne zagrywki Diego Costy od kuksańców Roberta Lewandowskiego. Ale skojarzenia są więcej niż uprawnione – oni też lubią rozrywać płynność gry przeciwnika, też rzucili wyzwanie potentatom wielokrotnie bogatszym, też dysponują bardzo ograniczonymi zasobami ludzkimi, też zastanawiamy się, kiedy padną i wyzioną ducha. Dziś wykorzystali tylko jedną zmianę, mojego ulubionego futbolowego brodacza Ardę Turana (ależ dał asystę!) zastąpił Cristian Rodriguez, innych trener nie oszczędzał, choć musiał widzieć, że słaniają się nogach, jego strategia jest tak wykańczająca, że gdyby mecz potrwał dłużej, Real pewnie by zwyciężył, zresztą niewykluczone, iż to właśnie zmęczenie spowodowało prosty błąd poprzedzający wyrównującego gola gości.
Atlético jednak przeżyło, zamach na El Clásico trwa, piłkarze z Vicente Calderon wciąż pozostają w grze o mistrzostwo, a ja chciałem podzielić się refleksją, że gdyby im się powiodło, dokonaliby czynu chyba jeszcze bardziej niezwykłego – łażą mi po głowie duże kwantyfikatory: heroicznego – niż Borussia. Owszem, dortmundczycy przeciwstawiali się w Bundeslidze monopoliście, ale wówczas monopoliście jedynie potencjalnemu, notorycznie oddającemu panowanie biedniejszym (Wolfsburgowi czy Stuttgartowi). Przygniecione przeszło półmiliardowym zadłużeniem Atlético porwało się jednak na duopol znacznie potężniejszy, niemal od dekady traktujący resztkę ligi jak podnóżek, wyposażony w superbohaterów z innego wymiaru w osobach Messiego i Ronaldo. Oni punkty gubią tak rzadko, że każdy, kto chce się z nimi ścigać, musi niemal weekend w weekend utrzymywać najwyższy poziom energetyczny. A piłkarzy Simeone ma, powtórzmy, niewielu. Simeone, który przejął drużynę kompletnych, dryfujących po nizinach tabeli rozbitków, by kilka miesięcy później zaprowadzić ich finału Ligi Europejskiej – zwycięskiego, po efektownym 3:0 z Athletic Bilbao. I na owym szczytowym poziomie energetycznym utrzymuje piłkarzy już dwa lata z okładem, dziś znów do wykonania misji zabrakło im drobiazgów. Gdzie są granice ich wytrzymałości?