Zachowuje się ten Francuzik wyjątkowo bezczelnie, przylazł z jakiejś ligi japońskiej – niewłaściwe pochodzenie z pogardą podkreślał zwłaszcza Alex Ferguson – i ośmiela się nas pouczać, co pić, co jeść, jak trenować i jak grać. Ani frytek, ani browara, brokuły zamiast batoników, i jeszcze gimnastykować się każe o ósmej rano w dniu meczu, to przed śniadaniem, przecież nie będziemy mieli potem siły nogi podnieść na boisku. A wszystko pod hasłem modernizacji oraz odkryć naukowych, brakuje tylko, żeby tarczę Big Bena polecił zastąpić wyświetlaczem ciekłokrystalicznym.
Tak, wylądował w 1996 roku w Londynie Arsène Wenger w nastroju rewolucyjnym, choć zlatywał do twierdzy konserwatyzmu – wyspiarze jako wynalazcy futbolu z urzędu wiedzieli lepiej, o zmienianiu zwyczajów do dziś myślą ze wstrętem, wtedy nie wyobrażali sobie nawet podbijającego ich ligę przybysza z kontynentu. (Powspominałbym dłużej, gdyby obszernie nie zrobił tego tutaj Michał Okoński). I wystarczyło francuskiemu trenerowi parę chwil, żeby z chuderlawego, wysokiego okularnika urosnąć do powszechnie szanowanego pana profesora – w drugim sezonie wziął mistrzostwo i Puchar Anglii. A po następnym kilku chwilach – wybić się na twórcę arcydzieła, jakiego Premier League nie podziwiała od 115 lat, czyli sezonu (2003/04) nie poplamionego ani jedną porażką.
Jako entuzjasta futbolu będę mu dozgonnie wdzięczny za tamten czas nie tyle ze względu na ów rekord, ile ze względu na wzruszenia estetyczne. Odkąd śledzę angielskie rozgrywki, nikt nigdy nie podarował nam niczego równie porywającego. Stylu gry bliskiego ideału, potoczystej symfonii ruchów w pełni harmonijnych, a zarazem wykonywanych w obłędnym tempie. Wenger dotarł tam, gdzie piłkarze już nie kopią, lecz płyną.
Korzystał wtedy z efektu nowości. Bycia pierwszym. Przewagę zyskiwał zarówno dzięki innnowacyjnemu, wszechstronnemu przygotowywaniu drużyny, jak i szeroko zakrojonemu wydobywaniu złóż młodego talentu z muraw kontynentu. I naturalnej znajomości rynku francuskiego. To nie przypadek, że najlepsze interesy ubijał, gdy wyciągał z rezerw innych klubów młodych rodaków, w których możliwościach doskonale się orientował – czy to interesy sportowe (Thierry Henry, Patrick Vieira), czy finansowe (wziętego za 0,5 mln funtów Nicolasa Anelkę spieniężył za 22,3 mln). Z czasem na przemyślane poszukiwania skarbów wyruszyli rywale i Wenger utracił aurę maga, który przyszłe gwiazdy futbolu wyczarowuje. Stał się zwykłym uczestnikiem gry transferowej, regularnie popełniającym grube błędy. Wszyscy je popełniają i będą popełniali, dopóki piłkarzy nie zastąpią androidy, które będą działały jak telewizory – wszędzie i zawsze tak samo, gdzie i kiedy ich nie uruchomisz.
I coraz częściej Wenger przegrywał. Dziś, kiedy poprowadził Arsenal w meczu nr 1000, po portalach krążą tabele porównujące jego statystyki ze statystykami pierwszego tysiąca Alexa Fergusona – dorobek obu okazuje się podobny, niemal identyczny. Zestawianie obu znakomitych trenerów to naturalny odruch, tylko ich łączy wieczność w jednym klubie. Czy jednak te dane nie są jałowe, skoro nie ilustrują dynamiki wydarzeń? Oto Ferguson rozpędzał się powolutku, im jednak dłużej pracował, tym więcej wygrywał – najpotężniejszy był u schyłku kariery, pomimo konkurencji silniejszej niż kiedykolwiek. Rozwijał się. Wenger odwrotnie, ruszył w szaleńczym tempie, by stopniowo zwalniać. Jego monumentalny dorobek się przepoławia – pierwszą pięćsetkę znaczą trofea, drugą rozmieniał na nieustające odkładanie wygrywania na lepsze jutro. I torturowanie kibiców meczami jak dzisiejszy. Poddanymi, zanim na dobre się zaczęły. Ilustrującymi skutki fanatycznej niezgody na rozpoczynanie wielkich gier niżej ustawioną defensywą. Sugerującymi, że piłkarze wyszli z szatni kompletnie nieprzygotowani mentalnie na skalę wyzwania. W tym sezonie było i 3:6, i 1:5, i 0:6. Rywale odkrywali uroki wyników hokejowych.
Nie chcę dziś tłumaczyć, dlaczego usprawiedliwianie niepowodzeń realiami ekonomicznymi zdaje mi się absurdalne i wymagające bezceremonialnej manipulacji liczbami. Odświętność jubileuszu i tak zatruł Wengerowi oraz jego kibicom największy wróg – José Mourinho – z którego przylotem do Londynu zbiegł się początek wieloletniej posuchy w Arsenalu. A Francuz po wystawieniu „Niezwyciężonych”, czyli zjawiskowego przedstawienia z sezonu 2003/04, w pewnym sensie zyskał dla mnie rangę artysty, który spełnił się już arcydziełem skończonym, sprawiającym, że niczego więcej od niego nie wymagam. Owszem, zafascynowany śledzę jego ewolucję, ale ewentualne kolejne sukcesy wielkości mu tylko dodadzą, a ewentualne porażki już jej nie odbiorą. Anglicy powinni to czuć jeszcze intensywniej – on otwierał oczy na świat nie tyle Arsenalowi, ile całej ich futbolowej kulturze.
– Inspiruje mnie idea uczynienia piłkarzy perfekcyjnymi. Rozegrania perfekcyjnego meczu – te słowa przepytywanego z okazji jubileuszu Wengera uświadamiają, co być może najsilniej odróżnia go od innych wielkich trenerów. Otóż Ferguson, Mourinho czy Benitez, by pozostać przy nazwiskach najbardziej na Wyspach oczywistych, wpajają podwładnym umiejętność zwyciężania w najważniejszych starciach pomimo gry przeciętnej albo wręcz marnej. Arsenal zwycięża w najważniejszych starciach, jeśli dotknie perfekcji, swego maksimum. Jak w „Niezwyciężonych”, którzy z zasady nie zniżali się do mówienia prozą, snuli wyłącznie baśnie z tysiąca i jednej nocy.
Wyróżnia Wengera również imponująca regularność. To jedyny trener świata, który przebywa w Lidze Mistrzów nieprzerwanie od 16 edycji. I jedyny trener świata, który od 14 edycji nie daje się wyprosić z czołowej „16” Ligi Mistrzów. I król krążenia wokół najniższego stopnia podium w lidze angielskiej – od 2006 roku przestępuje z trzeciego miejsca na czwarte, ze skłonnością do dłuższego zatrzymywania się na czwartym, teraz chyba znów tam przycupnie. Ba, on ogłosił, że czwarte miejsce należy traktować jak trofeum. A publiczność interpretację przyjęła, każdy skuteczny pościg za tym „trofeum” uznając za sukces.
Pytanie tylko, co wybraliby, gdyby mogli, fani. Ową małą stabilizację, równowagę (bezcenną w księgach, Wenger wie to doskonale jako ekonomista z wykształcenia), która daje bezpieczeństwo, ale pozbawia zarazem uniesień? Czy raczej przynależną światowi sportu karuzelę nastrojów, cudowne wzloty przeplatane bolesnymi upadkami, jakie przeżywają zwolennicy – by szukać na różnych poziomach – Liverpoolu lub Wigan, którzy raz się staczają, a raz wariują ze szczęścia po wzięciu pucharu?