Nieśmiertelne Atlético

Wszyscy czekają, kiedy wyzioną ducha, a oni znów przeżyli. Czwarty mecz z Barceloną w sezonie, tym razem w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. By awansować, w rewanżu nie muszą nawet zwyciężyć.

285 minut gry z Barceloną, a wytrzymali bez straty gola. Jest tylko jedna taka drużyna na świecie. Piłkarze Atlético dali się trafić Neymarowi w sierpniowym Superpucharze Hiszpanii, w następnych meczach tego sezonu kataloński gigant już nie umiał ich zadrasnąć. Aż do 71. minuty wczorajszego wieczoru. Aż do kolejnego uderzenia Neymara, fantastycznie obsłużonego przez Andresa Iniestę.

Bronią madrytczycy chyba lepiej niż ktokolwiek inny, w kraju i za granicą. Przynajmniej w klasycznym rozumieniu sztuki defensywnej. Bayern traci jeszcze mniej bramek, ale on uniemożliwia ataki przeciwnikowi, zabierając mu piłkę – najchętniej na pełne 90 minut. Piłkarze Atlético panują nad przestrzenią. Przemieszczają się wyłącznie w zwartej kolumnie – nikt tam nie marnuje energii na ruchy wyrwane z kontekstu, nikt nie reaguje spontanicznie, wszystko ma być przemyślane i wyrachowane.

Co nie znaczy, że podwładni Diego Simeone nie wkładają w walkę serca. Wkładają i serce, i mnóstwo agresji notorycznie przechodzącej w brutalność. Jeśli nie ma w Europie drużyny skuteczniej chroniącej dostępu do własnego pola karnego, to tym bardziej nie ma równie przykrej w bezpośrednim starciu. Kiedy trzeba powstrzymać wyprowadzany kontratak, to madryccy bandyci – chyba by się nie obrazili na to określenie – nie bawią się w szarpanie za koszulkę. Wolą przesunąć korkami po piętach przeciwnika. Albo uderzyć kolanem w jego pachwinę. Wychodzisz na Atlético, to wychodzisz cierpieć.

Barcelonie znów zgotowali zatem madrytczycy krwawą jatkę, a Barcelona umiała się zrewanżować. To była wojna, choć obie ofiary wieczoru – barceloński obrońca Gerard Piqué i madrycki napastnik Diego Costa zeszli z urazami jeszcze przed przerwą – padły raczej pod wpływem pecha.

Trudno oszacować, która drużyna straciła więcej. Gdyby do rewanżu nie wydobrzał Pique, Katalończycy broniliby się z rezerwowym bramkarzem José Pinto, a także rezerwowym stoperem Markiem Bartrą. Costa to natomiast najjaśniejsza gwiazda Atlético – skuteczny snajper (7 goli w 6 meczach Ligi Mistrzów), a zarazem najdalej wysunięty, wściekle nacierający na rywali obrońca.

Paradoks wieczoru polegał na tym, że wspaniałego gola na 1:0 strzelił – z dystansu, nie do obrony – brazylijski rozgrywający Diego, który go zastąpił. I że nie zawinili w tamtym momencie katalońscy obrońcy, krytykowani już rutynowo. To był po prostu błysk geniuszu.

Faworyta przed rewanżem nie wskażemy. Wszystkie mecze bieżącego sezonu te drużyny remisowały. 1:1, 0:0, 0:0, 1:1. To wyniki, które za tydzień dawałyby albo awans Atlético, albo dogrywkę. Cała Europa zastanawia się, kiedy madrycka drużyna – o wąskiej kadrze, z klubu przygniecionego półmiliardowym długiem, uprawiająca wycieńczający styl gry – wyzionie ducha. A ona ostatnio wdarła się na pozycję lidera ligi hiszpańskiej.

Obolały Costa długo przekonywał na Camp Nou trenera, że nic mu nie jest, i pomimo kontuzji pokuśtykał na boisko, by kontynuować walkę. Nie dał rady, ale każdy, kto widział tę scenę, zdał sobie chyba sprawę, że wściekłe psy z Madrytu będą gryzły do ostatniej kropli potu. Bać powinni się wszyscy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s