Miniony wieczór w Lidze Mistrzów znów przypomniał mi, że jeśli predator w typie Garetha Bale’a chodzi po sto baniek, to wielkie kluby powinny płacić grube miliony również za zwierzęta trenerskie.
Powiecie, że oni jednak nie grają? Zbigniew Boniek na pewno by tak powiedział… Widzieliśmy jednak przed kilkoma chwilami, że najbardziej niebezpieczny na boisku w Dortmundzie był bohater zbiorowy, znany pod urokliwym niemieckim nazwiskiem „Gegenpressing”. Kiedy on zadziała, to Borussia może sobie rzucić do boju Kirchów, Jojiciów, Friedrichów i innych nowicjuszy, którzy Ligę Mistrzów znali niedawno tylko z telewizora, a Real Madryt – ta ciężkozbrojna superprodukcja z budżetem „Avatara” – i tak zblednie, ocaleje w sporej mierze dzięki źle ułożonej stopie Henricha Mchitarjana, będzie drżał o wynik po ostatnią sekundę dwumeczu. Dortmundzki system gry według projektu Jurgena Kloppa funkcjonował perfekcyjnie, zaciął się tylko jeden trybik – właśnie kompletnie rozregulowany celownik ormiańskiego atakującego. I jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, to tegoroczne 2:0, które oznaczało rozstanie z LM, nie było wcale mniej imponujące niż ubiegłoroczne 4:1, które dało awans do finału.
A José Mourinho? O nim aż strach pisać, bo hejterzy w każdym, nawet najbardziej na zimno podanym zdaniu wywęszą poddańczy hołd, a fanatyczni wyznawcy – czołobitność skandalicznie niewystarczającą, zakrawającą na afront. Pierwsi będą stękać o „wielkich transferowych wydatkach” (to już prawie oskarżenie o nieetyczność) albo szczęśliwych losowaniach, na których cwaniacko korzysta, drudzy będą wrzeszczeć, że nawygrywałby jeszcze więcej, gdyby nie spisek sędziów i w ogóle wszystkich tajnych sił tego świata. Ale podstawowe fakty przemawiają do wyobraźni – on właśnie wprosił się do piątego z rzędu półfinału Champions League. W trzecim kolejnym klubie. Wiosna 2010 – wprowadza tam Inter Mediolan, z którym jego poprzednicy seryjnie odpadali mniej więcej na pułapie w 1/8 finału. Wiosny 2011, 2012, 2013 – wprowadza tam Real Madryt, który przed jego przyjściem obrywa w 1/8 finału w sześciu kolejnych edycjach, i to obrywa od średniaków jak Lyon albo obrywa boleśnie, na miarę 0:5 z Liverpoolem. Wreszcie wiosna 2014 – wprowadza tam Chelsea – owszem, dobrze pamiętającą jeszcze triumf w tych rozgrywkach, ale w poprzednim sezonie wykopaną już w fazie grupowej.
W każdym z tych miejsc pracował w kompletnie odmiennych okolicznościach. Najpierw miał firmę pośmiewisko (w Europie, w kraju rządziła), którą reorganizował totalnie, ale nikt od niej cudów nie oczekiwał, porażki stały się mediolańczyków drugą naturą, jak to bywa z przyzwyczajeniami. Potem uczestniczył w wojnie domowej (sam też bywał prowodyrem) w klubie, który stać na wszystko. Teraz znów zarządza szatnią umeblowaną na bogato, ale pełną młodzieńców dopiero aspirujących, z ewidentnymi kadrowymi brakami (środek ataku). Bywa lepiej, bywa gorzej, ale poziom Mourinho trzyma. Poziom półfinału.
W Champions League rywalizuje po raz 10. w karierze. W półfinale jest po raz 8. Takiego trenera jeszcze futbol nie widział.
Czy to sensowne kryterium oceny jego kompetencji? Oszacujcie sami, w każdym razie piłkarz, który kluby – wyłącznie cholernie bogate! – zmienia jeszcze częściej niż Mourinho i jest najdroższym w historii – zsumowując wszystkie kwoty transferowe – nie może o takiej regularności nawet pomarzyć. Zlatan Ibrahimovic w Lidze Mistrzów wystartował po raz 14. Półfinału posmakował raz.
Posmakował go zresztą pod butem szefa, którego serdecznie nie znosił – Pepa Guardioli. Katalończyk też idzie po rekord. Jeśli piłkarze Bayernu wyeliminują dziś Manchester United, to w piątym sezonie trenerskiej kariery w półfinale Champions League wystąpi po raz piąty.