Nastroje w Turynie, czyli jak zostałem talizmanem

Kiedy tuż przed czwartkowym meczem z Lyonem usiadłem na Juventus Stadium – dlaczego, do cholery, już wszyscy oblepiają się metkami z angielszczyzną?! – opadła mnie melancholia. Poczułem intensywniej niż kiedykolwiek wcześniej, że wszystkie stadiony zaczynają wyglądać identycznie. Znaczy wszystkie nowoczesne – zmodernizowane lub powstałe po wyburzeniu starego, wyjęte z jednej sztancy, gwarantującej pełen komfort oglądania. Oczywiście nie mam nic przeciwko temu, że z trybun Juve wszystko, co trzeba, widać doskonale, zwłaszcza że pamiętam, jak niewiele było widać przed kilkoma laty. Ale koszty bywają dotkliwe. Stadiony zatracają swoją oryginalność i osobność, wewnątrz możesz zapomnieć, w jakim właściwie kraju przebywasz. Z perspektywy polskiego kibica tych lśniących cacek nie spowija już nawet aura lepszego świata, bo sami zafundowaliśmy sobie takie same lub jeszcze bardziej wytworne. Jaka jest różnica między wnętrzami domu Juventusu, do którego zaglądam od święta, a wnętrzami Legii, do której zachodzę regularnie? Umowna.

Do Turynu nie poleciałem z powodów biało-czarnych, lecz wręcz odwrotnie, łażę tutaj śladami bordowymi (a może kasztanowymi? słabo się wyznaję na kolorach, tubylcy mówią granata), czyli związanymi z Torino.

Ubożsi sąsiedzi Juve grają na obiekcie, mówiąc delikatnie, archaicznym i paskudnym – zajrzałem do nich dzisiaj. Tym razem po kilkunastu minutach gry zdjęła mnie przeraźliwa nuda. Gospodarze podejmowali Genoę, mecz stał na rozczarowującym poziomie technicznym, piłkarze obu stron z zapałem uświadamiali ewentualnym niezorientowanym, na czym polega kryzys włoskiego calcio. Prędko nabrałem przekonania, że zaserwują nam bezwydarzeniowe, bezlitosne dla kibiców 0:0. A po przerwie niewiele zabrakło, by jedynym spektakularnym epizodem popołudnia okazał się zamaszysty samobój Kamila Glika – na szczęście turyńskiego kapitana ocalił bramkarz Padelli.

„No tak, raz w życiu zdarzy ci się wdepnąć na mecz Torino, to dostajesz gniota, że popamiętasz na zawsze” – wzdychałem, a nie mogłem nawet zerkać, co dzieje się w hicie Liverpool – Manchester City, bo internetów na stadionie miejskim – widoczność boiska okropna, gdybyście pytali – jeszcze nie zainstalowali. Pogodziłem się zatem, że jedyną dzisiejszą przyjemnością pozostanie wcześniejsze włóczenie się z poznanymi kibicami Torino i podpytywanie ich, co myślą o swoim kapitanie, przypadkowo pochodzącym z Polski. W końcówce zrobiło się zresztą jeszcze smętniej – w 86. minucie Genoa wepchnęła piłkę do bramki i zdawało się, że gospodarze przepadli.

Ale wtedy piłka nożna znów wycięła mi jeden z tych numerów, dzięki którym wiem, że w każdej, najzwyklejszej choćby akcji – a niech przeprowadzają ją nawet skończone safanduły – tkwi zalążek czegoś niezwykłego. Co tu dużo gadać, interweniowali aniołowie.

Mijała 92. minuta, gdy ponieśli Ciro Immobile – jednego z dwóch graczy błyskotliwych, wyrastających ponad resztę drużyny Torino. To był rozpaczliwy solowy zryw zwieńczony rozpaczliwym strzałem strzałem ostatniej szansy, oddanym z linii pola karnego. Piłka przeszywa powietrze w prawym okienku bramki, jest 1:1!

Mijała 93. minuta, gdy aniołowie pochwycili drugą z gwiazdek, Alessio Cerciego. Ten jakby pozazdrościł koledze, który zerwał z siebie koszulkę i rzucił się w wariacki sprint wzdłuż sławnej trybuny Maratoneta. To znów był desperacki solowy zryw zwieńczony desperackim strzałem ostatniej szansy, tyle że oddanym już zza pola karnego. Piłka odbija się od spojenia słupka z poprzeczką w prawym okienku bramki, jest 2:1!

Wystrzeliłem, jakbym kibicował im od niemowlaka.

Dwie niemal identyczne akcje w odstępie kilkudziesięciu sekund, dwa sprinty dwóch zerwanych z siebie koszulek, przegrani przemieniają się w zwycięzców, Torino zyskuje realną szansę na powrót do europejskich pucharów. Po 20 latach. Wychodzę ze stadionu, rozentuzjazmowany Willi Peyote – ten od rapowego utworu „Glik” – informuje mnie, że nigdy czegoś podobnego nie przeżył – znaczy przeżył wielokrotnie, ale trupem zawsze padała jego drużyna. I żąda, żebym na następnym meczu też był.

Nie on jeden żąda, pomysł prędko zyskuje popularność. „Raz się ten Polak przypałętał i od ręki mieliśmy mecz stulecia” – znacie to, klasyczne kibicowskie myślenie magiczne.

Najpierw mnie zatem opadła w Turynie melancholia, potem nuda, potem ekstaza, a na samym końcu ludzie, których opętało po triumfie, jakiego nie umieliby nawet wyśnić. A przy okazji znów sobie przypomniałem, żeby na każdym stadionie zachowywać pełną czujność. Najnudniejsze mecze świata od niezapomnianych oddziela niekiedy granica tak maleńka, że niemal niewidzialna.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s