Zanim właściciele Liverpoolu, sensacyjnego lidera ligi angielskiej, zatrudnili Brendana Rodgersa, przestudiowali dostarczone przez trenera 180 stron z opisem jego metod i wizją rozwoju klubu. Zanim właściciel Chelsea, aktualnego wicelidera, ponownie najął José Mourinho, ten zapoznał go ze swoją strategią poprzez prezentację w Power Poincie.
David Moyes, wylany właśnie trener Manchesteru United, nie przedstawił niczego. Nie przeszedł nawet zwykłej rozmowy kwalifikacyjnej. Ba, o posadę nawet sam się nie ubiegał, nie wykazał inicjatywy. Po prostu został znienacka wezwany – był w domu handlowym, na zakupach z żoną – do domu Alexa Fergusona, a tam usłyszał, że jest Wybrańcem.
W tym, wybaczcie korporacyjny wulgaryzm, procesie rekrutacji nie obowiązywały żadne reguły. Ani mniej, ani bardziej sensowne. Żadne. Ferguson zadziałał tak, jak mu podpowiadał instynkt. Wybrał, brutalnie mówiąc, kumpla. Trenera, którego uważał za stworzonego na swoje podobieństwo.
Znów przypomnieliśmy sobie, że Ferguson zawsze koloryzował, gdy wmawiał światu, że nikt nie jest większy niż klub. On sam był większy. Zwłaszcza wtedy, gdy „zwierzchnicy” pozwolili mu – na co naturalnie zasłużył – wskazać następcę. Ale i szefowie Manchesteru United koloryzowali, gdy ogłaszali, że wręczają Moyesowi sześcioletni kontrakt. Dziś wiemy, że się zabezpieczyli – skoro wypłacają mu tylko odprawę równą pensji za następne 12 miesięcy, to w istocie podpisali umowę ledwie dwuletnią. Oto jedyny rozsądny ruch w całej tej wariackiej opowieści. Choć wielka firma zaakceptowała kandydata z niewielkim cv, to przynajmniej nie zniewoliła się cyrografem, którego nie podarowuje się nawet trenerom największym. Przecież potrzebowała specjalisty, którego drużyna ma łatwość regularnego wygrywania (takie realia Old Trafford), a przyjmowała specjalistę, którego drużynę zawsze było trudno pokonać (bezcenne w realiach Evertonu).
Przepraszam, jeszcze jeden ruch zdaje się rozsądny. Dzisiejszy, finałowy. Moyesa mogło chronić już tylko absolutyzowanie tezy, jakoby trenerzy generalnie, jedynie dlatego, że uprawiają niewdzięczny ponoć zawód, zawsze zasługiwali, by „dać im czas”. Najbardziej twardogłowych fanów MU, którzy recytowali mi w minionych miesiącach to zaklęcie, pytałem: „Gdzie jest granica, poza którą legendarne dawanie czasu przestanie być racją stanu? Spadek do niższej połówki tabeli? Dyndanie nad strefą spadkową? Degradacja?” Moyes ani nie wygrywał, ani nie ujawnił kierunku, w którym zmierza, ani w ogóle nie dał najdrobniejszego powodu, by powierzać mu dalsze zarządzanie jednym z największych futbolowych imperiów i 200-milionowym budżetem transferowym (pomyślcie, ile będą żądać sprzedający!). A przede wszystkim Moyes nie wpływał na otoczenie. Nie inspirował piłkarzy, nie rozumieli go kibice i media. To przywara kardynalna – kompetencje czysto merytoryczne, jak przygotowanie taktyczne, tracą znaczenie, jeśli nie podeprzesz ich zdolnościami komunikacyjnymi i autorytetem przywódcy. Niekoniecznie przywódcy zniewalająco charyzmatycznego, wystarczy, bo go słuchano i poważano.
Z trenera MU ludzie głównie stroili sobie już żarty. Być może ostateczną klęskę poniósł w niedzielę, na „swoim” stadionie – nie dlatego, że Everton wygrał, ale dlatego, że, jak czytałem w prasowych relacjach naocznych świadków, trybuny po wykrzyczeniu nazwiska Moyesa zanosiły się śmiechem. Niżej upaść trenerowi trudno. Może zwyciężać taki, którego nienawidzą, którego się boją, którego stylem gry gardzą – ale taki, który stał się pośmiewiskiem?
Wyobraziłem sobie, że Moyes utrzymuje posadę, w drugim sezonie znów przegrywa na potęgę, kompletnie nie radzi sobie w trzecim, aż wreszcie wszystko zaczyna się kręcić, w czwartym MU wraca do Ligi Mistrzów, w piątym odzyskuje panowanie w kraju, potem jest już pięknie. Czy taki przebieg wydarzeń oznaczałby, że ci, którzy go nie zwolnili, postąpili słusznie? Ile sezonów warto poświęcić, by udowodnić, że to nie Ferguson był genialny, lecz genialna jest święta zasada, że trenera nie dotykamy niezależnie od wszystkiego? Czy klubowi o pozycji Manchesteru Utd nie wypada raczej wyznaczyć sobie pewnego minimum przyzwoitości? Działać tak, by nawet w sezonach kryzysowych zachowywać godność?
Ferguson zawsze popełniał sporo błędów lub „błędów” kadrowych – brał gwiazdy, które u niego gasły, brał piłkarzy przeciętnych lub takich, którzy w każdym innym miejscu wyglądaliby przeciętnie. Ale potem sam je tuszował, bo umiał z szerokiej kadry wycisnąć maksimum, umiał porwać ludzi, a ci wznosili się wysoko ponad swoje możliwości. Dopiero David Moyes był pomyłką nie do zatuszowania. Na niego Ferguson wpływać już nie mógł.
Dlatego teraz pierwszy traci stanowisko, a drugi traci władzę. Nie będzie następnego dzwonka telefonu, po którym kogoś przygniecie sensacyjna wieść, że przyjdzie mu pełnić honory trenera Manchesteru United. Następny szef szatni na Old Trafford stanowiska nie odziedziczy, lecz zostanie zwyczajnie zatrudniony.