W półfinale Ligi Mistrzów wystąpili dziś piłkarze Realu Madryt po raz czwarty z rzędu, wreszcie są bliscy sukcesu. Pokonany 1:0 Bayern zademonstrował barcelońską tiki-takę z jej najsmutniejszej fazy – schyłkowej.
Tego madryccy kibice, być może najbardziej wymagająca i bezwzględna widownia w futbolu, oglądać nienawidzą. Rywala tak bezczelnego i kompetentnego sportowo, że ośmiela się zamienić Santiago Bernabeu w scenę, na której gospodarze zostają zredukowani do biernych widzów. Piłkę oglądają z daleka.
Monachijczycy się ośmielili. Ba, zachowywali się, jakby chcieli przekroczyć wszelkie granice. Mijało 19 minut gry, gdy po raz pierwszy wpuścili Real na własne pole karne. Takich obrazków ta widownia nie oglądała nawet w strasznych dla niej czasach Barcelony według Pepa Guardioli, który na ten stadion przyjeżdżał dotąd jako trener sześciokrotnie. Nie przegrał nigdy, zdarzyło mu się zwyciężyć 6:2.
Ale po 19 minutach wszystko straciło znaczenie. Pierwszy madrycki kontakt z piłką w polu karnym Bayernu okazał się asystą Fabio Coentrao, drugi – golem Karima Benzemy. Obu natchnął Cristiano Ronaldo, który akcję wymyślił i zainicjował błyskotliwym prostopadłym podaniem. Ekstaza. Nawet dla pożądających silnych wzruszeń estetycznych fanów styl przestaje mieć znaczenie, jeśli od 12 lat muszą oglądać drużynę wyposażoną luksusowo jak żadna, a mimo to niezdolną do awansu choćby do finału. Czyli tam, gdzie zabawiali się niemal wszyscy z europejskiej czołówki – Milan, Juventus, Porto, Monaco, Liverpool, Barcelona, Arsenal, Manchester Utd, Chelsea, Inter, Bayern, Borussia.
Najdziwniejsze, że madrytczycy wcale nie potrzebowali odlecieć w inny wymiar, by zwyciężyć. Unikali ryzyka, rzetelnie pilnowali organizacji defensywnej, najlepsi na boisku Xabi Alonso i Luka Modrić wyróżniali się głównie poświęceniem i starannością rozegrania.
Gospodarze mogli jednak wbić kolejne gole, bo Bayern wyglądał jak rozcięty na pół. Na połowie wroga – dominujący, wpychający rywali na karuzelę podań (do pewnego momentu trzymał piłkę przez przeszło 70 proc. czasu gry). Na połowie własnej – szokująco wrażliwy na ciosy, z odsuniętą daleko od swojej bramki i wolną obroną, którą przeszywa niemal każde podanie piłki za jej plecy. Całość przypominała sławną barcelońską tiki-takę, tyle że z jej schyłkowego okresu. Z przodu mnożenie podań jako jałowa sztuka dla sztuki, z tyłu niepewność. Wypowiedziane w przerwie słowa Franza Beckenbauera też zabrzmiały jak wyjęte z ust krytyków gasnącej Barcelony: „Posiadanie piłki nie ma żadnego znaczenia, jeśli to przeciwnik organizuje sytuację za sytuacją strzelecką. Powinniśmy się cieszyć, że Real trafił tylko raz”.
Na Camp Nou Guardiola uznał, że nie zdoła dłużej inspirować piłkarzy, po czterech latach pracy. Czy to możliwe, by w Monachium stracił siłę oddziaływania po niespełna sezonie? Odkąd piłkarze Bayernu rekordowo wcześnie obronili mistrzostwo Bundesligi – a kontuzja powaliła lansowanego na lidera Thiago Alcantarę – wywołują wrażenie, jakby kontakt z trenerem się urwał. Pierwsze 44 mecze sezonu splamili jedną porażką. Z ostatnich sześciu przegrali aż trzy. W tym z Borussią 0:3…
Misji podjął się Guardiola potwornie trudnej. Przed każdą edycją Ligi Mistrzów powtarzamy, że od 1990 roku nikt nie obronił w tych rozgrywkach trofeum. A przecież w tym stuleciu tylko jeden obrońca trofeum – Manchester Utd – zdołał dotrzeć do finału.