Nie umiem się oprzeć wrażeniu, że w Anglii to był przede wszystkim sezon wirującego Liverpoolu. Wyskoczył z niebytu znienacka, objawił się jako drużyna o uwodzicielsko oryginalnym stylu – obłędne tempo natarć łączył z upodobaniem do utrzymywania piłki; po jej utracie jeszcze przyspieszał, bo w pressingu się zatracał, aż po popadnięcie w amok; po jej odzyskaniu chętnie omijał skrzydła (najmniej dośrodkowań w całej lidze), by szukać możliwie krótkiej drogi do bramki, a zarazem dezorientował przeciwników atakiem kombinacyjnym. Odzyskał dla wyspiarskiego futbolu ideę nadającego na jednej fali snajperskiego duetu (Suarez ze Sturridgem), ich szybkość podparł szybkością nóg Sterlinga oraz szybkością myślenia Coutinho i Hendersona, cała grupa naskakiwała na rywali natychmiast po inauguracyjnym gwizdku, więc wiele meczów rozstrzygała, zanim gra się na dobre rozpoczęła. Kto wpadł na Liverpool, tego porywało tornado. Aż trudno uwierzyć, że trener Brendan Rodgers mówi serio, gdy potrzebę wyłożenia nowych muraw w ośrodku treningowym i stadionie Anfield Road uzasadnia potrzebą dalszego przyspieszenia gry…
Gdyby rozpędzony Liverpool zdobył mistrzostwo, wlałby też trochę otuchy w serca wszystkich, którzy martwią się postępującą marginalizacją w lidze angielskiej angielskich piłkarzy – obywa się bez nich Manchester City, w Chelsea utrzymuje się tylko grupka ponadtrzydziestoletnich, nawet odwracający się od skrajnego kosmopolityzmu podstawowego składu Arsenal mieści w nim co najwyżej trzech rodzimych graczy. To zjawisko w innych potężnych ligach – hiszpańskiej, niemieckiej, włoskiej – nieznane. Tytuł dla Liverpoolu wyglądałby jednak tym bardziej sensacyjnie, że byłby hołdem dla absurdalnej beztroski defensywnej. Odkąd Premier League składa się 20 klubów, żaden jej mistrz nie dał sobie wbić 50 goli. Żaden wicemistrz też nie. Ba, z takimi stratami nikt nie wepchnął się nawet na podium. Piłkarze Rodgersa i tak są więc wyjątkowi. Popełnili tyle nieodwracalnych indywidualnych błędów, że czasami zdawało mi się, iż płacą właśnie za bieganie po boisku w nieustannym transie. Skoro uparłeś się balansować na granicy swoich możliwości percepcyjnych, to musisz liczyć się z tym, że czasami nie zdołasz utrzymać pełnego skupienia.
Liverpool przykuwał uwagę, ale paradoks zakończonego sezonu polega na tym, że mistrzowski Manchester City zajmował ją rzadziej także od pozostałych wielkich firm, które wyprzedził. Wydarzeniami były upadek Manchesteru United, znów drapieżna (po powrocie trenerskiego demona z Portugalii) Chelsea, tradycyjna kapitulacja poddanego presji Arsenalu. Drużyna Manuela Pellegriniego – choć zachwycała, zwłaszcza przed feralnym, rozczarowująco łatwo przegranym meczu z drużyną José Mourinho – aż tak ognistych debat nie inspirowała. Być może dlatego, że pozycję lidera zajmowała przez ledwie kilkanaście dni, znacznie krócej niż Arsenal, Chelsea i Liverpool. I że nigdy nie wpadła w głębszy dołek. Że zwyczajnie wykonywała swoją robotę.
Kiedy Liverpool wywoływał bowiem sensację, jakiej Premier League nie pamięta, Manchester City mknął po tytuł jak przystało na najbogatszą w talent kadrę w rozgrywkach. Najbogatszą i ze względu na bezkonkurencyjną oś Kompany-Touré-Silva-Agüero (szkoda, że tak rzadko grali wszyscy razem), i ze względu na jej pobocza – jeśli za niegodnego klasy partnerów z pierwszej jedenastki uchodzi obrońca klasy Demichelisa, a rolę czwartego napastnika musi znosić Stevan Jovetić, to znaczy, że trener Pellegrini ma trochę więcej niż wszystko. Sytuację ilustruje ranking klubów sportowych z całego świata najhojniej opłacających swoich zawodników, opublikowany przez Sporting Intelligence. Przewodzi mu właśnie Manchester City, które dzięki 5,34 mln funtów średniej rocznej pensji w seniorskiej szatni wyprzedza baseballowe New York Yankees (5,29 mln) i Los Angeles Dodgers (5,12 mln), a także futbolowe Real Madryt (4,99 mln) i Barcelonę (4,90 mln). Kibice chętniej przyglądają się wydatkom transferowym, ale to poprzez zarobki rynek lepiej hierarchizuje graczy – one bardziej zależą od piłkarskich kompetencji, a mniej od wieku, sytuacji kontraktowej w poprzednim klubie czy wybryków menedżerów (gotowych niekiedy wyrzucić 50 mln na Andy’ego Carrolla). Od wydania „Soccernomics” wiemy, że najwyższe kontrakty podpisują po prostu najlepsi.
Dlatego Manchester City był kandydatem na mistrza naturalnym. I dlatego powoli przejmuje od Realu Madryt niesławę pierwszego klubu, który rozrzuca miliony skandalicznie nieefektywnie. W minionych edycjach Ligi Mistrzów nie wyczołgał się z fazy grupowej, w bieżącej padł w 1/8 finału – jak na płacowy budżet wszech czasów w futbolu mizernie. A zagrożenie grzywną i zredukowaniem kadry na LM za złamanie reguł Finansowego Fair Play – UEFA ogłosi szczegóły w poniedziałek – oznacza, że ten budżet dłużej puchł raczej nie będzie.