Nowi mistrzowie Hiszpanii zasłużyli, by bić im pokłony do utraty tchu, oni nie wywołali po prostu kolejnej w futbolu sensacji, oni dokonali znacznie więcej, wzniecając rewolucję tam, gdzie tyrania zdawała się już prawem natury – ustanowionym co prawda ledwie kilka chwil temu, ale za to na wieczność. Obdartusy z Vicente Calderon, z kibicami od lat znanymi jako wyczynowi „cierpiętnicy”, miałyby choć zadrasnąć Barcelonę i Real? Nie do wymyślenia, już łatwiej wyobrazić sobie, że jabłko nie spada na głowę Newtona, ale postanawia zawisnąć w powietrzu na wysokości jego ust i grzecznie prosi, by je ugryźć.
Niestety, na godne uhonorowanie Atlético mnie nie stać – mam niedobry czas, głowa nie pracuje, stąd martwa cisza na blogu. Wpadam tylko na moment, by zwierzyć się, że dla piłkarzy Diego Simeone czuję większy podziw i szacunek niż dla wszystkich drużyn naszego stulecia, które zdobywały znaczące trofea, choć teoretycznie nie powinny się ośmielić na trofea spojrzeć. Nawet dla tych z niesamowitego roku 2004. Kiedy FC Porto szło wtedy po triumfy w Lidze Mistrzów i lidze portugalskiej, rywali w kraju miało lekkopółśrednich. Kiedy po złoto mistrzostw kontynentu szła Grecja, potrzebowała zaledwie kilku nadzwyczajnych tygodni, podczas których faworyci nawet nie zdążyli się zorientować, co się święci. Tymczasem piłkarze Atlético zbuntowali się w wyjątkowo wrogim świecie – najpotężniejsze kluby stały się potężniejsze niż kiedykolwiek – byli wystawiani na próby przez okrągły rok, musieli dojrzeć do roli faworytów, wytrzymywali w kilku rozgrywkach pomimo wąziutkiej kadry. Ruch oburzonych, który nad słowa przedkładał czyny i któremu się udało. Barcelona zasadzała się na nich w tym sezonie sześciokrotnie, nie wygrała ani razu. Ani razu nie strzeliła też więcej niż jednego gola. Innej drużyny, która przeżyłaby w minionych latach podobną serię w meczach z Katalończykami, nie znajdziemy. Nie tylko w Hiszpanii.
I nieważne, że ustępujący mistrzowie zeszli w fazę ewidentnie schyłkową – stali się drużyną bez ducha, głównego wątku w grze, nawet bez lidera. Z perspektywy Atlético to wciąż imperium, które ma wszystko. Madrytczycy przywracają wiarę, ostatnio nadwątloną, że historia futbolu się nie skończyła – megakorporacje mogą zagwarantować sobie dalsze rozszerzanie panowania biznesowego, ale nie zagwarantują sobie totalnego panowania sportowego. Piłkarze Simeone do tytułu się doczołgali. Diego Costa znów nie zdołał nakłamać swojemu organizmowi, że jest zdrowy, następnie padł z kontuzją Arda Turan, w końcówce wszyscy pozostali charczeli ułamek sekundy po zerwaniu się do sprintu, już chyba symulowanego. Zapamiętam ich jako uczciwie pracujących ludzi, którzy superbohaterom z Barcelony i Realu – bo żyjemy w czasach supebohaterów, prawda? – przeciwstawili pasję, ból, rzetelne realizowanie niezbyt odkrywczej koncepcji taktycznej. Po spektakularnościach El Clásico nastał czas zwyczajnych piłkarzy, którzy grają zwyczajny futbol. Chwytajmy ten dzień, potrwa króciutko.