Idol bez makijażu

Nikt mnie tutaj nie przekonuje, że to świetny piłkarz. Ale wszędzie w Turynie słyszę: – Kamil Glik reprezentuje wartości, w które wierzymy. Ucieleśnia ducha naszego klubu.

Obcokrajowiec po ledwie dwóch sezonach służenia nowym barwom zakłada opaskę kapitana – to się prawie nie zdarza. W dodatku obcokrajowiec ledwie 25-letni, przybyły do ligi z tłumem weteranów, tradycyjnie traktowanych tutaj z olbrzymim szacunkiem.

Obrońcy reprezentacji Polski się zdarzyło. Latem ubiegłego roku został najmłodszym kapitanem w całej Serie A. I jedynym zagranicznym kapitanem obok Javiera Zanettiego, dziś już 41-letniego Argentyńczyka, żywego pomnika, który wrastał w Inter Mediolan przez ponad dwie dekady.

W ogóle stał się Glik bohaterem – mniej lub bardziej zamierzonym – zdarzeń niezwyczajnych. W Polsce wszyscy pamiętają mu, że w minionym sezonie wyleciał z boiska w obu derbach z Juventusem. Najpierw po czerwonej kartce za brutalny faul, w rewanżu za sumę żółtych kartek. Ale raper Willie Peyote – autor muzycznego utworu „Glik”, który był w kwietniu moim przewodnikiem po Turynie – jako najważniejszy dla podbicia serc kibiców wspomina inny mecz.

To była trzecia kolejka przed końcem poprzednich rozgrywek, graliśmy z Genoą. Obie drużyny broniły się przed spadkiem, obie urządzał remis. Nie chciały się krzywdzić, więc padł bezbramkowy remis. Krzyczeliśmy nawet, żeby wykopali piłkę z boiska, bo im niepotrzebna. Potworny wieczór. Dlatego po ostatnim gwizdku z trybun poszedł przeszywający gwizd, a wrzaski „wstydźcie się” i „sprzedaliście się” były najłagodniejszymi, innych nie da się zacytować. Do szatni natychmiast uciekli wtedy wszyscy piłkarze. Wszyscy poza Glikiem. Jemu było chyba autentycznie przykro, zachowywał się, jakby chciał nas prosić o wybaczenie. A nie był jeszcze nawet kapitanem, nie miał powodu, żeby brać na siebie więcej niż koledzy! Nigdy nie zapomnę tamtej chwili. To wtedy mógł ostatecznie zasłużyć na opaskę.

Tamten, by tak rzec, bojkot gry dostrzegli nie tylko kibice. „La Gazzetta dello Sport” dała wszystkim uczestnikom identyczną notę (ze środka skali), a w komentarzu napisała, że „gra była jak ćwierknięcie na Twitterze, 140 znaków to za dużo, by ją opowiedzieć”. – Najbrzydszy mecz, jaki przeżyłem, chyba nikt nie oddał nawet strzału – wspomina Glik. – Skończył się wynikiem, który leżał w naszym wspólnym interesie. Nikt nie chciał spaść do Serie B, więc wszystko dobrze się skończyło. Ale chciałem przeprosić ludzi, że musieli na to patrzeć.

***

Z obrońcą reprezentacji Polski rozmawiam po treningu, podczas którego też nie sposób nie zorientować, kogo fani wyróżniają. Podczas wieńczącej zajęcia wewnętrznej gierki pada sporo bramek, jednak oklaski nagradzają tylko jedną. Tę zdobytą przez Glika. – Kiedy przychodziłem tutaj z Bari, entuzjazmu nie było – wspomina. – Szczerze mówiąc, to ludzie wyglądali raczej na załamanych, że drużyna chcąca wydostać się z drugiej ligi zatrudnia anonimowych graczy, takich jak ja. Czystkę w szatni uznali za niezbędną, bo Torino miało fatalny sezon, nie zbliżyło się nawet do czołówki tabeli. Ale żeby na mnie budować nadzieję na przyszłość? Reputację budowałem powoli, mecz po meczu. Awansowaliśmy do Serie A, potem się w niej utrzymaliśmy, a na pierwszym zgrupowaniu minionego lata kibice dali mi odczuć, że powinienem przejąć opaskę. Na pewno przysłużyli się dla tej nominacji.

W tłumie pod stadionem co rusz słyszę, że trybuny nie tyle wpłynęły na decyzję trenera, ile same ją podjęły. Że klubowa tradycja nakazuje pytać fanów, dla kogo ich serca biją najmocniej.

Turyn to środowisko piłkarskie specyficzne. Kiedy przed laty pierwszy raz w życiu wychodziłem po meczu ze stadionu Juventusu i próbowałem zapytać, jak wrócić do hotelu, nie umiałem wyłowić w tłumie tubylca. „Nie wiem, jestem z Sycylii”, „Przyleciałem z Apulii”, „To dopiero moja druga wizyta tutaj”. Na własne uszy przekonywałem się, ile prawdy jest w legendzie o Juve jako klubie całej Italii – należącym do rodziny Agnellich, właścicieli Fiata, czyli koncernu, do którego w XX wieku ciągnęły dziesiątki tysięcy imigrantów z południa. I to przede wszystkim oni, a także ich potomkowie z rodzinami – osiadłymi w Piemoncie lub nie – mieli tworzyć ogromną kibicowską bazę najpopularniejszej drużyny w kraju. Najpopularniejszej, najbogatszej i najbardziej utytułowanej.

Dlatego „wybór” klubu – cudzysłów konieczny, kibicowskie uczucia się zazwyczaj dziedziczy – to tutaj deklaracja wykraczająca poza futbol. Wspierasz Torino, znaczy buntujesz przeciw establishmentowi reprezentowanemu przez Agnellich, wywodzisz się z rodziny mieszkającej w sąsiedztwie od pokoleń, akceptujesz pozycję pariasa, któremu nic nie przychodzi łatwo, który „całe życie uczy się akceptować niepowodzenia” (cytat spod Stadio Comunale) i który całe życie pokornie haruje, by przetrwać. Epoka heroiczna, owszem, zdarzyła się. W latach 40. piłkarze Grande Torino uchodzili za najlepszą drużynę świata, choć podczas wojny i przed wynalezieniem europejskich pucharów mogli potwierdzać to wyłącznie triumfami krajowymi. Aż wszyscy zginęli w katastrofie lotniczej.

***

Tytuł rapowego kawałka wziął się z pohukiwań „Glik, Glik, Glik”, które rozbrzmiewają na trybunach. – Kamil reprezentuje ducha tego klubu – mówi Willie Peyote. – Ducha wywodzącego się z lat 60., kiedy największym twardzielem był Giorgio Ferrini. Rywale bali się wchodzić mu w drogę, a dla opisania stylu całej drużyny, który on jej nadał, wymyślono słowo „tremendismo” [w istocie pożyczone z hiszpańskiego – przyp. R.S]. Nas nie obchodzi, czy piłka klei mu się do nogi, my oczekujemy, że włoży w mecz całą swoją pasję, serce, wysiłek. Glik taki jest. Twardy, ale nie brutalny, ostre zagrania wynikają z totalnego zaangażowania, nie ze złego charakteru. Nawet gdy gra źle, gdy ewidentnie mu nie idzie, rzuca się w oczy, że chce. Bardzo chce. Nie sądzę, by zdarzały się mecze, w których się oszczędza, to wbrew jego naturze. Myślę, że gdzie indziej nie zostałby kapitanem. My też lubimy podziwiać świetnych piłkarzy, którzy tańczą jak artyści, ale tacy są skończeni na samym początku, bo wiadomo, że odejdą. Silniejsza więź łączy nas z tymi, którzy nie urodzili się bogaci – w tym wypadku w talent – lecz muszą codziennie harować jak woły, żeby ukryć, jak bardzo go nie mają. Glik jest bardziej autentyczny niż Borriello czy Matri, o których rapuję. Tamci urodzili się piękni, więc zwiedzają klub za klubem, ale jakoś nigdzie długo nie wytrzymują. Poprawią makijaż, chwilę się powdzięczą, podpiszą kontrakt i już szukają następnego. Glik jest bardziej autentyczny, realny, nasz. I bardzo chcę w to wierzyć, że znalazł tu swoje miejsce na ziemi.

Postanawiam powypytywać wokół stadionu, kogo kibice cenią i dlaczego. Oczywiście nie przyznaję się, skąd przyjechałem, by niczego nie sugerować. I prędko odkrywam regułę, że im młodszy jest zagadnięty, tym częściej rozpływa się nad Alessio Cercim i Ciro Immobile, ofensywnymi graczami zdecydowanie wyrastającymi ponad całą drużynę, a im jest starszy, tym chętniej sławi Glika. Nie, nie mówi o nim z podziwem. Mówi z afektem.

Sergio, 39 lat: – Zawsze gra na 110 procent, nikogo się nie boi, w każdym meczu pokazuje, jaki ma charakter. To są rzeczy, które tutaj cenimy, i nie obchodzi mnie, że Il Capitano miewa czasem problem z piłką. On rozumie, co najważniejsze. A ja czuję, że jest mu z nami dobrze. Zresztą gdzie indziej zostałby idolem? Chciałbym, żeby nasi, włoscy piłkarze wzięli z niego przykład. Oczywiście nie wezmą…

Luca, 41: – Po prostu klasyczny piłkarz Torino. W koszulce przesiąkniętej potem już po kilku minutach gry, zdeterminowany, wściekły. Mało gada, dużo robi. To przeciwstawiamy władzy i bogactwu Juventusu. Nieważne, skąd pochodzisz, jeśli pojmiesz, o co nam chodzi. Kiedy 20 lat temu przeszedł do nas obrońca Juve, Pasquale Bruno, i dał z siebie wszystko, to pokochaliśmy go z wzajemnością. Nikt się nie rodzi człowiekiem Granata, ale każdy może nim zostać.

Roberto, 48: – Chodzę na Maratonę [legendarna trybuna Torino – przyp. R.S] od 1973 roku i o powiem ci jedno: tylko Kamil Glik reprezentuje mnie na boisku. Od zawsze tak mam, że im bardziej piłka nie słucha czyjejś stopy, tym bardziej doceniam, gdy jej właściciel wygra z samym sobą i nie da się wyrzucić z jedenastki. A on został symbolem.

Romeo, 44: – Nasz kapitan tak idealnie pasuje do świata Torino, że czasami aż nie mogę uwierzyć, że nie pochodzi stąd. Ale jeśli nie pochodzi, to pewnie musiał tu trafić. Przeznaczenie. Ze swoim poświęceniem, skromnością, walecznością ucieleśnia ducha tego klubu. On chyba nie umie inaczej.

Marco, 46: – Kapitanem może zostać tylko piłkarz, na którym możesz polegać zawsze, więc nie było innego kandydata niż Glik. Jeden z nas, walka do upadłego dla Toro leży w jego naturze, po prostu. Kiedy będzie nas opuszczał, będę płakał.

***

Wyjmuję tylko kilka cytatów z turyńskich zapisków, bo niemal wszystkie świadectwa fanów brzmią identycznie. 26-letniego obrońcy nie możemy chyba obwoływać gwiazdą, ale polskiego piłkarza mocniej kochanego raczej też nie znajdziemy. A wydawało się, że jest skazany na karierę dotkliwie przeciętną. Nastoletni Glik przyuczał się do zawodu w filii Realu Madryt – co ładnie brzmi, jednak niekoniecznie obiecuje wspaniałą przyszłość – potem pokopał w Piaście Gliwice, wreszcie nie potrafił oderwać się z rezerwy Palermo, nie zagrał tam w lidze ani razu. Poszczęściło mu się, dopiero gdy spotkał trenera Giampiero Venturę, który w Bari i Torino wychowywał kilku klasowych obrońców – Bonucciego (dziś Juve), Ranocchię (Inter), Ogbonnę (zadał bolesny cios fanom, „zdradził” Torino dla Juve).

– Dzięki niemu cały czas czuję, że idę do przodu, rozwijam się. I rośnie we mnie pewność siebie – mówi Glik. – Czuję się szanowany, czuję, że tutaj pasuję. Zostałem wychowany, żeby ciężko pracować i wiedzieć, że im mniej się na próżno gada, tym lepiej, a fani Torino to również ludzie zahartowani, przyzwyczajeni do nieustannego napotykania trudności, nigdy niczego nie dostawali w prezencie. Nie byłoby łatwo stąd odejść. Nie przeżyłem w Turynie ani jednego przykrego doświadczenia. Ani na boisku, ani poza boiskiem.

Wczoraj Polak zakończył sezon nadwyczajny. Zaskakująco udany sportowo, z kilkoma meczami nie do zapomnienia, z nadziejami na pierwszy od 20 lat awans do europejskich pucharów żywymi do ostatniej kolejki. Ba, żywymi nawet do ostatnich sekund – o niepowodzeniu przesądził rzut karny zmarnowany przez Cerciego w 94. minucie meczu z Fiorentiną. Były też wzruszenia zupełnie innego rodzaju, pomagające zrozumieć charakter miejsca – każdego 4 maja w bazylice na wzgórzu Superga, gdzie rozbił się samolot z bohaterami Grande Torino, odbywa się upamiętniająca tragedią msza, po której odczytywane są nazwiska wszystkich ofiar. W tym roku po raz pierwszy odczytywał je Kamil Glik, który kilka godzin wcześniej na mecz z Chievo założył opaskę ze słowami słynnego dziennikarza Indro Montanellego: „Bohaterowie pozostaną na zawsze nieśmiertelni w oczach tych, którzy wierzą. Torino nie umarło: wyruszyło tylko na mecz wyjazdowy”.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s