Europa jako kolonia

Gdyby nie ofermowaty popis piłkarzy Realu Sociedad – dali jesienią ciała na miarę pojedynczego punkciku uciułanego w grupie Ligi Mistrzów – to hiszpańskie kluby byłyby w upływającym sezonie europejskich pucharów nietykalne.

O najcenniejsze trofeum powalczą zaraz Real Madryt i Atlético. Mniej prestiżowe wzięła Sevilla. Barcelona, owszem, odpadła już w ćwierćfinale, ale wykopana przez rywala ze swojego kraju (Atlético) – wcześniej rozprawiła się z nowym mistrzem Anglii. Valencia, owszem, odpadła w półfinale, ale wykopana przez rywala ze swojego kraju (Sevillę). Betis odpadł jeszcze szybciej, ale również wykopany przez rywala ze swojego kraju (Sevillę). Jeszcze raz: gdyby nie wspomniane gapy z Realu Sociedad, ŻADEN hiszpański zespół nie zostałby wyeliminowany przez niehiszpański. Dlatego już tylko na marginesie zwrócę uwagę, że koronę króla strzelców Ligi Europejskiej założył niejaki Jonathan Soriano – a jakże, Hiszpan, tyle że zatrudniony w Salzburga – który o jednego gola wyprzedził Paco – a jakże, Hiszpana, młodzieńca z ataku Valencii.

Nie wiem, czy to wszystko uprawnia do obwołania Primera Division najsilniejszymi rozgrywkami krajowymi na świecie – jak wiemy z kibicowskich awantur, nikt jeszcze nie wskazał kryteriów mierzenia siły lig, które usatysfakcjonowałyby wszystkich. Zamiast stawiania hałaśliwych tez proponuję zatem rozejrzeć się, skąd czerpią natchnienie inni potentaci.

W lidze angielskiej, w rankingu UEFA sklasyfikowanej na drugiej pozycji, wszystkich pokonał Manchester City, którym zarządzają były barceloński dyrektor sportowy Txiki Begiristain oraz były barceloński wiceprezes od spraw biznesowych Ferran Soriano, i który w napadzie wystawia Davida Silvę, Jesusa Navasa i Álvaro Negredo (a funkcję trenera pełni fachowiec chilijski, lecz od dekady zbierający doświadczenia w drużynach hiszpańskich). Hiszpańska inwazja obejmuje zresztą od lat wiele wyspiarskich boisk – także w renomowanych firmach, jak Chelsea czy Arsenal – a najnowsze plotki transferowe wskazują, że wkrótce jeszcze się nasili. I hiszpańscy piłkarze wreszcie stworzą tam najliczniejszą nację imigrancką – na razie ustępują francuskim (oczywiście ilościowo, jakości nie ma co porównywać).

Ligę niemiecką, w rankingu UEFA sklasyfikowaną na trzeciej pozycji, w rekordowo przytłaczającym stylu zdominował Bayern, który postanowił oddać władzę nad szatnią – i projektowanie nowej przyszłości – Hiszpanowi Pepowi Guardioli. A ten reżyserię gry powierzył rodakowi Thiago Alcantarze. I dopóki wybrańca trenera nie rozłożyła kontuzja, monachijska kręciła się jak perpetuum mobile. (Można by jeszcze napomknąć o domieszce hiszpańskiej krwi buzującej w żyłach Javiego Martineza).

W lidze włoskiej, w rankingu UEFA sklasyfikowanej na czwartej pozycji, ponownie triumfował akurat Juventus, który hiszpańskim wpływom się opiera – choć całkiem ich nie unika, stąd obecność w ataku Fernando Llorente – ale już krajowy puchar zdobyło Napoli, czyli drużyna kierowana przez Hiszpana Rafę Beniteza, a na boisku reprezentowana przez jego rodaków Pepe Reinę, Raula Albiola i Jose Callejona (oraz wypchniętego z Madrytu Gonzalo Higuaina).

Również w innych krajach, już bardziej oddalonych od kontynentalnej czołówki, znajdziemy mnóstwo klubów – zwycięskich! – którzy uwierzyli, że kto chce, by go w nowoczesnym futbolu słuchali, musi przemawiać po hiszpańsku. Jak we wszechpanującym w Grecji Olympiakosie. Tam szatnia przyjęła czterech hiszpańskich piłkarzy, a także trenera – w osobie Michela, przez całe moje dzieciństwo krążącego w linii pomocy Realu Madryt.

Gdzie indziej wysłanników z kraju mistrzów świata odnajdziemy mniej, ale zarazem coraz trudniej wypatrzeć okolice, które ich urokowi nie ulegają. Hiszpanie to hard power i soft power. Nie tylko sami zwyciężają, ale jeszcze wystarcza im zasobów ludzkich, by stopniowo spychać Brazylię z pozycji czołowego futbolowego eksportera. Sprzedają ludzi i know-how. Od Euro 2008 liczba ich graczy najętych przez ligi zagraniczne najwyższego szczebla potroiła się – według szacunków ze stycznia było ich 222, kopali nawet w Azerbejdżanie, Hongkongu czy Nowej Zelandii. Nienawróconych na obrządek hiszpański ubywa z każdym sezonem, nawet w naszej ekstraklasie pojawili się znienacka aż dwaj trenerzy najpopularniejszego wyznania – najpierw José Rojo Martín w Kielcach, potem Ángel Pérez García w Gliwicach.

To więcej niż moda, wywołana niedawną karierą tiki-taki, czyli jedynym nowym stylem gry, którego nazwa wzbogaciła ostatnio język futbolu. Jak marketingu nauczają konkurentów kluby angielskie, a gigantyczny kapitał dostarczają inwestorzy z innych kontynentów, tak w sensie najważniejszym – czysto sportowym – Europę skolonizowała Hiszpania.

Dodaj komentarz