Ile by się taka drużyna – spoza elity elit, zwyciężająca wbrew przedsezonowym prognozom – nie nawygrywała, będziemy w nią wątpić i zastanawiać się, czy przewróci się już za tydzień, czy dopiero za dwa. Bo zbyt wąska kadra. Bo nie wytrzyma trudów sezonu. Bo rywale zaczną ją traktować poważnie, specjalnie się zasadzać. Bo nie udźwignie roli faworyta. Bo nie przywykła do gier o najwyższą stawkę. Będziemy niedowierzać zwłaszcza wtedy, gdy stanie na przeciw sławnej marki – jak Real Madryt. Jego potęga jest wieczna, należy do naturalnego porządku. Potęga Atlético jest tymczasowa, oznacza bunt przeciw naturalnemu porządkowi, który wcześniej czy później zostanie stłumiony.
Przeżyli to w minionym sezonie piłkarze Borussii Dortmund, którzy uchodzili (niesłusznie) za skazanych na niepowodzenie w półfinale Ligi Mistrzów z Realem, choć ten Real wyprzedzili wcześniej – i pokonali w dwumeczu – w fazie grupowej. Przeżywają to piłkarze Atlético, którym bukmacherzy – oni muszą analizować na chłodno, inaczej zbankrutują – prognozowali niepowodzenie w wieńczącym sezon ligi hiszpańskiej meczu z Barceloną, choć Barcelona próbowała ich pokonać ostatnio aż pięciokrotnie i nie powiodło jej się ani razu. Ba, w każdym kolejnym starciu komandosi Diego Simeone wydawali się wykonywać powierzoną misję z większą pewnością siebie.
Dzisiejszy finał Champions League też „powinien” wygrać Real. Wpływ wielkich nazw i wielkich nazwisk, wyświęconych jeszcze wielkim szmalem, jest przemożny, więc wypieramy z pamięci to, co widzieliśmy na boisku. To, że jedynym niepokonanym uczestnikiem rozgrywek jest Atlético. Że piłkarze Atlético są niesamowicie mocni mentalnie, we wspomnianym szlagierze na Camp Nou nie zauważyli nawet, że jeszcze przed przerwą padli trupem kluczowi dla nich Diego Costa i Arda Turan – musieli odrobić straty, to odrobili, choć barcelońskich rywali powinien ponieść jeszcze cudowny gol Alexisa Sancheza. Że w derbach Madrytu ligowych wygrali i zremisowali. Że w poprzednim derbowym finale – ubiegłoroczne Copa del Rey – brutalnie rozprawili się z José Mourinho, a Cristiano Ronaldo doprowadzili do furii, który w końcu przybrała kolor czerwonej kartki. Że jeśli będzie trzeba wywołać brudną wojnę, to ją wywołają, a podczas krwawych jatek działają ze spokojem, w przeciwieństwie do lubiących stracić w emocjach przytomność – choć pod Carlo Ancelottim, owszem, uspokoili się – Pepe czy Sergio Ramosa.
Nade wszystko stali się jednak wybitnymi specjalistami od wyzwań pucharowych – tego gatunku w futbolu osobnego, jedno- lub dwumeczowych bitew, w którym za najdrobniejszy błąd płaci się najwyższą cenę. Co więcej, kulturę pucharowego wygrywania – to naprawdę istnieje, stąd mowa o DNA rożnych klubów – zaczęli budować, jeszcze zanim nastała era Simeone, który okazał się inżynierem gry wszechstronnym, z imponującą intuicją reagującego na odmienne style przeciwników. Przecież gdyby piłkarze Atlético w dzisiejszym lizbońskim finale triumfowali, wzięliby trzecie europejskie trofeum w pięć lat. Dokonaliby wyczynu unikalnego, w minionych trzech dekadach dostępnego tylko dla Realu. I choć w 2010 oraz 2012 rządzili w mniej poważanej Lidze Europejskiej, to mimo wszystko ćwiczyli się w sztuce walki pod sztandarem „przegrywający ginie”. Bilans wypracowali niewiarygodny – przegrali ledwie dwa z ostatnich 32 meczów w kontynentalnych rozgrywkach pucharowych, z Liverpoolem (kwiecień 2010) oraz Rubinem Kazań (luty 2013). A trofea podnoszą nawet częściej niż Real, wszak dwukrotnie, po zwycięstwach nad Interem Mediolan i Chelsea, zdobywali także Superpuchar Europy.
Od przeciwników – najdroższej drużyny w historii futbolu, gdyby nie wychowankowie Casillas i Carvajal, najtańszymi w jedenastce byliby pozyskani za 30 mln euro – różni ich jeszcze coś. Gwiazdy Realu, choć o najcenniejszym łupie w klubowym futbolu marzą ponoć obsesyjnie, muszą być świadomi, że jeśli nie wykorzystają szansy dziś, to dostaną następne. Za rok, dwa, trzy. Potęga królewskiego klubu, jak ustaliliśmy, jest wieczna.
A wielu bohaterów Atlético ma powody przeczuwać, że trafiła im się w życiu okazja, która już się nie powtórzy.