Gdyby Sergio Ramos nie odleciał – w ostatnim możliwym momencie, sekundy później byłaby już tylko nicość – blogowałbym teraz pewnie o metafizyce futbolu, który od lat daje wycisk Florentino Perezowi – okazuje się materią zbyt skomplikowaną, żeby prezes Realu zapanował nad nią dzięki strategii prostej, może wręcz prymitywnej – skupowaniu wszystkich piłkarzy świata i wszystkich trenerów świata. I zwierzałbym się ze swojego przeczucia, że Madryt nie odzyska rządów w Lidze Mistrzów, dopóki nie przeprosi i nie wybłaga powrotu przepędzonego kiedyś Vicente del Bosque. Gdyby Ramos nie odleciał, w rozszlochanym, załamanym nerwowo Madrycie trwałby dziś histeryczny sąd nad Carlo Ancelottim – masakrowano by go za dziwaczny eksperyment z żonglowaniem bramkarzami, wyparto z pamięci triumf nad Bayernem, i spekulowano, kto Włocha zaraz zastąpi. Gdyby nie odlot Ramosa, trener Diego Simeone nie musiałby nam wmawiać, że popełnił błąd, wpuszczając na boisko schorowanego Diego Costę – zwłaszcza że zwyczajnie nie miał alternatywy, inna decyzja oznaczałaby, że jest pozbawionym sumienia hipokrytą, który nie rozumie, że jeśli wymaga od swoich żołnierzy umierania na boisku, to nie może odbierać im prawa do walki tylko dlatego, że są ciężko ranni. Wreszcie gdyby nie Ramos, miażdżąca większość uniesionych kibiców ujrzałaby w finale spektakularną moralną lekcję – pokora pokonała pychę, solidarność zgasiła megagwiazdorskie ego, obrzydliwi bogacze dostali po Achillesach.
Ponieważ jednak Ramos oderwał się od ziemi, by ostatecznie uziemić Atlético – w dogrywce czekaliśmy już tylko na wykonanie wyroku – od kilkunastu godzin czytam w internetach, że wygrały pieniądze, że Real Madryt od zdobycia poprzedniego trofeum wydał na transfery blisko 1,2 miliarda euro, że Gareth Bale „się spłacił”. Co zresztą jest wnioskiem absurdalnym. Czy gdyby kosztował 200 albo 300 mln, pojedyncze gole też by cenę uzasadniały? Jak to w ogóle mierzyć?
Atmosfera wszechogarniających rozliczeń spowodowała, że znów zacząłem marzyć, by sumy transferowe wyparowały nam wszystkim z głów. I już na zawsze pozostały utajnione. Wtedy łatwiej byłoby skupić się czasami na piłce nożnej.
I porzucić ludową mądrość, jakoby „zawsze wygrywali najbogatsi”. Bujda na resorach. Zwłaszcza w europejskich pucharach w żadnym razie nie wygrywają najbogatsi. Owszem, potrzeba wielkich pieniędzy, by przystąpić do rywalizacji – dysponują nimi także Borussia Dortmund i Atlético Madryt, idealizowane przez kibiców za bohaterskie opieranie się jeszcze potężniejszym. Kiedy jednak spełni się ten warunek konieczny – nazwijmy go umownie „wielkimi pieniędzmi” – to o wyniku nie decyduje rozmiar inwestycji. Decyduje pomyślunek. Decydują taktyka, inspiracja, motywacja, relacje międzyludzkie, hart ducha, odwaga, odporność na ból.
Pierwszy burżuj futbolu, koronowany właśnie Real, puchł biznesowo w obłędnym tempie, a przez 11 sezonów nie doturlał się do finału LM. Inter Mediolan przez półtorej dekady rozrzucał szmal po rynku transferowym kompletnie bez sensu, a na szczyt wyskoczył, dopiero gdy José Mourinho nie przepłacił za nikogo ze zwycięskiej drużyny. Barcelona powygrywała wszystko nie dlatego, że przykryła wszystkich budżetem, ale dzięki wychowaniu Messich oraz Iniestów, a także kongenialnej interpretacji wynalezionego w Hiszpanii stylu gry – tiki-taki. Bayern panował finansowo tylko w Niemczech. Alex Ferguson osiągnął swój szczyt akurat wtedy, gdy nawet w kraju oblegała go konkurencja bogatsza niż kiedykolwiek wcześniej. Wszyscy wygrywali dlatego, że mieli fantastyczne drużyny. I mniej lub więcej szczęścia – to też warunek konieczny, jak nasze umowne „wielkie pieniądze”.
Realowi szczęście sprzyjało. Ale to szczęście nie sprzyjało biegającym po murawie wielocyfrowym kontom bankowym, lecz zwykłym sportowcom, którzy miewali chwile ludzkiej słabości – pamiętacie strach, który obleciał ich w rewanżowym ćwierćfinale w Dortmundzie? – ale miewali je rzadziej niż inni.
Opowieść o wyśnionej „Decimie” nie składa się ze szmalu. Składa się ze sztafety trenerów – najpierw José Mourinho, Ancelotti – których wpływ na grę drużyny każe nam się zastanowić, w jakim stopniu tabele medalowe – włoski fachowiec wygrał Champions League po raz trzeci, Portugalczyk pozostał przy dwóch triumfach – upraszczają lub wręcz fałszują rzeczywistość. Tworzy tę opowieść oczywiście Cristiano Ronaldo, fenomenalny siłacz, który 17 golami w 11 meczach ustanowił niewiarygodny snajperski rekord. Tworzy ją refleksja, że Real niekoniecznie jest uzależniony od jego formy, co mu niegdyś zarzucano – w niedzielę madrytczycy zwyciężyli, choć lider był śnięty, jak na swoje standardy ledwie łaził. I jeszcze jedna refleksja, o naturze nowoczesnego futbolu – Gareth Bale to kolejny człowiek bolid, na szczytach przybywa krańcowo wytrenowanych atletów, którzy mogliby uprawiać na mistrzowskim poziomie dowolną dyscyplinę sportu. Podziwialiśmy też ewolucję natchnionego w finale Angela Di Marii, tego chwilami pociesznego w gestach, pałąkowatego dryblera, któremu stać się jeszcze lepszym piłkarzem być może pomogła, o paradoksie, konieczność ustąpienia miejsca na prawym skrzydle Bale’owi. Zdumieni obserwowaliśmy ewolucję Pepe i Sergio Ramosa, którzy wyszli ze stanu permanentnej ślepej furii, postanowili w dłuższych okresach utrzymywać jasność umysłu i urośli do najlepszej pary stoperów w Europie – Portugalczyk wytrzymywał bez faulu przez setki minut w lidze hiszpańskiej, a dzięki Hiszpanowi znów mamy obrońcę z realną szansą na Złotą Piłkę. A reżyser Luka Modrić? Może niech Brazylia nie czuje się zbyt pewnie przed mundialową inauguracją z Chorwacją…
Zanim piłkarze Realu podnieśli puchar, strzelili w rozgrywkach 41 goli. To rekord Champions League, ale wiadomo, że Florentino Perez będzie latem polował na środkowego napastnika. Jednak jeśli nawet znów będzie epatował transfakcjami za 100 milionów i np. wyrwie z Liverpoolu Luisa Suáreza, gwarancji obrony trofeum sobie nie kupi. Historia uczy raczej, że madrytczycy radykalnie obniżyli swoje szanse na przyszłoroczny triumf już wczoraj, gdy wygrali edycję tegoroczną. Bo królowanie w Lidze Mistrzów jest ulotne. Tym bardziej ulotne, im więcej w piłce milionerów. Real to zaledwie jeden w tłumie.