Dla mnie na pewno przepojony melancholią i poczuciem straty.
Kiedy przed kilkoma tygodniami musiałem poodwoływać brazylijskie rezerwacje, rozpadał się świat – po 2000 roku wszystkie wielkie turnieje, także europejskie, oglądałem i przeżywałem od wewnątrz, teraz wybierałem się na czwarty mundial na czwartym kontynencie, po azjatyckim (pokręcona Japonia), europejskim (nudnawe, sterylne Niemcy) i afrykańskim (roztańczona RPA). Codziennym, skrupulatnym opisywaczem dryblingów jest się przecież głównie po to, żeby co pewien czas zatracić się w mistrzostwach najwyższej rangi. Dotykać ich własnymi oczyma, nurzać się w kibicowskim tłumie (mój tłum ulubiony pochodził z Trynidadu i Tobago), mieć poczucie, że się igrzyska współtworzy. Czas podarowany, nierzeczywisty, nadający sens. Pocieszam się tylko, że po latach ponownie obejrzę granie w całości. Gdy jako korespondent każdego dnia podróżowałem na inny stadion, do innego miasta i do innego hotelu, niektóre noce spędzałem na lotniskach, a przed wejściem na trybunę cuciłem się wiadrem kawy, to mnóstwo meczów ginęło – albo w logistycznym szaleństwie, albo w wycieńczeniu. Tym razem będzie sakramentalnie jak dzieciństwie – pochłaniam każdą drużynę, każdą akcję, każde kopnięcie.
Jednak o mundial obawiam się też w sensie najważniejszym, sportowym. Z każdą edycją coraz bardziej wydaje mi się tyleż świętem, co anomalią – wirusem w systemie, zaburzeniem naturalnego rytmu wyznaczanego przez wielomiesięczne maratony w Lidze Mistrzów i innych rozgrywkach klubowych. To jemu poddają się najwybitniejsi piłkarze, którzy przez sezon czasem suną w wielkim stylu z meczu na mecz, a czasem magazynują energię tylko na mecze kluczowe, ale w czerwcu ich organizmy powinny nieruchomieć. To również tam najwybitniejsi rozkwitają w idealnych warunkach – trenerzy klubowi na okrągło główkują, jak zorganizować jedenastkę, i polerują swoje idee na treningach, by wyeksponować, może wręcz zwielokrotnić zalety wirtuozów, natomiast trenerom reprezentacyjnym czas przecieka przez palce, wytracają go głównie jak zwykli widzowie, oglądając cudze drużyny. Ci ostatni nie mają żadnych szans, by wyreżyserować dzieło o tak wyrazistej tożsamości jak Atlético według Simeone, Bayern według Heynckesa, Borussia według Kloppa czy Barcelona według Guardioli. 4 tygodnie wspólnych treningów nigdy nie wygrają z 44 tygodniami wspólnych treningów.
Wspominam poprzedni mundial, na którym nie tylko marketingowcy tradycyjnie wzdychali o „przekleństwie Nike”. Wszystkie twarze koncernu spoglądające na nas z wielkoformatowych billboardów – Ronaldo, Rooney, Ribéry, Drogba etc – na boisku bladły, ten pierwszy wturlał ledwie jednego gola, na 7:0 Korei Północnej. Nie istniał oczywiście również Messi, obezwładniony zamętem w głowie pajacowatego Diego Maradony, zgasło wiele innych gwiazd, z wyjątkiem hiszpańskich – to przypadek osobny, oni przenosili do reprezentacji odruchy z klubów, i to odruchy składające się na spójną, przemyślaną i wyrafinowaną koncepcję gry. A co się dzieje dzisiaj? Ribéry, Radamel Falcao, Thiago Alcantara, Kevin Strootman, Marco Reus czy Theo Walcott na brazylijski turniej w ogóle nie dolecą (jakże trudno jest stracić CAŁĄ Ligę Mistrzów, a jak łatwo CAŁY mundial!). Ronaldo, Diego Costa, Yaya Touré, Luis Suarez, Philipp Lahm i Bastian Schweinsteiger walczyli lub nadal walczą ze sobą, by podczas mistrzostw nie wegetować, lecz oddychać pełną piersią. Leczył się niedawno Neymar, od tygodni nie ćwiczył z piłką Manuel Neuer, nie wiadomo, co się dzieje ze śniętym tygodniami Leo Messim.
Nie wstukuję tutaj każdego nazwiska, które wyśliźnie się spod palców, wymieniam wyłącznie elitarne, a jeśli dorzucę nieobecnych, których naznaczyło miejsce urodzenia – Ibrahimovic, Bale, Lewandowski, Alaba etc – to jeszcze dotkliwiej uświadamiam sobie skalę zagrożenia. Zagrożenia turniejem, który musi być błędem systemie, skoro odrzuca znakomitości. Naturalnie nie potrzebuję podziwiać wciąż tych samych gwiazd, wręcz przeciwnie, chętnie oniemieję na widok zupełnie nowych – byle rozbłysnęły nie tylko z tego powodu, że starym zabrakło energii i ledwie się tliły. Bo jeśli pojedynczy superbohater zgubi moc i na mundialu rozczaruje, to problem ma on. Jeśli jednak moc zgubią niemal wszyscy superbohaterowie, to problem ma również mundial.
Ponieważ większość selekcjonerów też cierpi na poczucie straty – czasu zagarniętego przez kluby, piłkarzy nieobecnych lub na wpół omdlałych – to brazylijski turniej wyobrażam sobie jako kolejny festiwal futbolu stonowanego, skropionego ryzykiem zredukowanym do niezbędnego minimum, inspirowanego obsesją utrzymania przewagi, którą już się uzyskało, lub benedyktyńskiego dążenia do jej zdobycia. Na mundialach generalnie gole padają znacznie rzadziej niż w Lidze Mistrzów czy czołowych ligach krajowych; na poprzednim nawet Afrykę zamiast spontanicznych przed laty Kamerunu oraz Nigerii prowadziła wyrachowana Ghana; Hiszpania zwyciężyła, dreptając po złoto kroczkami drobniejszymi niż jakikolwiek triumfator w historii – w fazie pucharowej 1:0 po bramce w 63. minucie, 1:0 po bramce w 83. minucie, 1:0 po bramce ze stałego fragmentu gry w 73. minucie, 1:0 po paskudnym finale i bramce w 116. minucie. Teraz oczywiście widzę w niej faworyta, głównego obok ekspresowo zrekonstruowanej przez Scolariego Brazylii, oczywiście nie spodziewam się sensacji w obsadzie gry o złoto – tam dopuszcza się tylko potentatów, ostatnią pomniejszą nacją, która się zakradła tak wysoko, była w 1962 roku Czechosłowacja.
Spodziewam się za to, że będzie fascynująco, oryginalnie i bezprecedensowo. Mundiale służą temu, żeby zderzały się kultury. Jak w mojej ulubionej grupie C, w której losowanie upchnęło przedstawicieli czterech kontynentów, kompletnie sobie obcych – Wybrzeże Kości Słoniowej nie spotkało się z Kolumbią jeszcze nigdy, podobnie jak z Grecją; Grecja wpadła na Kolumbię tylko raz i tylko towarzysko, przed 20 laty, podobnie jak na Japonię; Japonia z Kolumbią oraz WKS też spróbowała jedynie incydentalnych sparingów, o stawkę nikt nie grał w tym zestawieniu z nikim. Oto doznania całkiem odmienne, możliwe przez parę mgnień co cztery lata, odkrywanie nieznanego, które futbol klubowy bezpowrotnie utracił. Ja będę trzymał z Grekami (marzenie: wychodzą z grupy po wściekle wymordowanych trzech bezbramkowych remisach) i Japończykami (cierpię na ogólną na ich punkcie szajbę), kiedy indziej będę wypatrywał, czy ponad wszystkich nie wyrastają Paul Pogba, Ivan Rakitić albo Marco Verratti, zakładam też beztrosko, że jeśli ktoś ma pokonać rozpajęczonego od spojenia do spojenia Thibauta Courtoisa, to co najwyżej z rzutu karnego lub pchnięcia samobójczego. Im intensywniej oblatuję myślami paradę brazylijskich atrakcji, tym intensywniej nachodzi mnie przeczucie jeszcze jednej żrącej straty – z chwili przebudzenia nazajutrz po finale, gdy zacznie do nas docierać, że mundial jak zwykle musiał się skończyć.