Wiele lat temu usiadłem w pociągu z Mediolanu do Rzymu obok obficie już sprószonego siwizną wykładowcy uniwersyteckiego, który usłyszawszy, że fascynuje mnie jego kraj, zaczął opowiadać, jak jest źle, a właściwie coraz gorzej. Pojękiwał nad dekadencją kultury, wszechogarniającą demoralizacją klasy politycznej, odmóżdżeniem społeczeństwa, któremu wrażliwość i krytycyzm stępiła prymitywna telewizja spod znaku Berlusconiego. Aż w pewnym momencie zirytował się – trochę nadmiernie – również na mnie, pojął bowiem, że posądzam go o znajomość piłki nożnej. Że jestem przekonany, iż jako Włoch musi o niej wiedzieć wszystko, zgodnie ze stereotypowym wyobrażeniem „każdy Włoch się interesuje”. – Nienawidzę futbolu, wśród moich znajomych też nie ma prawie nikogo, kto by się nim zajmował. Posługujesz się uproszczeniami, które nie mają związku z rzeczywistością. Gdyby faktycznie każdy w tym kraju wariował na punkcie piłki, to w trakcie meczów ulice powinny pustoszeć, wszyscy siedzieliby na stadionie albo przed telewizorem. A nie pustoszeją, wciąż chodzą po nich tłumy. Oczywiście, calcio jest lubiane, ale nie jest, jak się bezmyślnie powtarza, religią – perorował mój rozmówca, czekałem tylko, aż zacytuje Borgesa, który nauczał, że „piłka nożna jest popularna, bo głupota jest popularna”.
Być może wówczas po raz pierwszy dotarło do mnie, że każda fraza o kraju owładniętym futbolową obsesją nosi w sobie przesadę. Nie istnieją kraje, które „oddychają futbolem”, kibice wszędzie stanowią mniejszość. Wystarczy przeanalizować stadionowe frekwencje oraz oglądalności transmisji, by zorientować się, że romantyczne sentencje o najpiękniejszej z gier jako „sprawie dalece poważniejszej niż życie i śmierć” to kod dla wtajemniczonych, inni usłyszą w nich co najwyżej nieporadne próby uwznioślenia błahej rozrywki.
Sam należę do nieuleczalnych maniaków, więc nie całkiem wierzę w to, co wyżej napisałem, ale czuję potrzebę odczarowywania mitów, ilekroć słucham ludzi zdumionych, że „nawet Brazylia, najbardziej zadurzona w piłce nacja świata, masowo protestuje przeciw mundialowi”. „Najbardziej” nie oznacza bynajmniej, że wszystkie tamtejsze jaźnie – czy choćby ich większość – zostały umeblowane słupkami, poprzeczkami i dywanami z trawy. Świadomość, że futebol współtworzy brazylijską kulturę i tożsamość, zawsze chętnie konfrontuję ze statystykami, z których wynika, że na pierwszoligowe brazylijskie stadiony zachodzi mniej ludzi niż na stadiony w USA, czyli krainie barbarzyńców, którzy preferują inne sporty.
Brazylia oczywiście nie protestuje przeciw mundialowi. Protestuje, ponieważ została okłamana – politycy przysięgali, że przygotowania do turnieju sfinansuje prywatny biznes, tymczasem sfinansował je budżet państwa. Protestuje też dlatego, że została obrabowana – ona udźwignie koszty (co najmniej 10 mld dolarów), FIFA zaopiekuje się zyskami (około 5 mld). Protestuje wreszcie dlatego, że w kraju, o paradoksie, dzieje się lepiej – bogaci się, wyciąga z nędzy do klasy średniej, rozbudza w ludziach świadomość, że mają prawo żądać więcej. Zdolność do buntu to też luksus, dostępny wyłącznie państwom wysoko rozwiniętym. Nie będą mieli go gospodarze następnych mistrzostw, Rosjanie, ale to nie oznacza, że stać ich na organizację bardziej niż Brazylię, rozpędzoną siódmą gospodarkę świata.
Nie wiem, czy Brazylię „stać” na mundial. Nie wiem nawet, jakie kryteria przyjąć, by ustalić, kogo „stać”. Wszędzie istnieją socjalne potrzeby, przy których wznoszenie stadionów wyda się fanaberią podlaną znieczulicą na to, co naprawdę istotne. Wiem natomiast, że mundial mógłby – powinien – być tańszy. Zdecydowanie tańszy. Z łatwością wyobrażam sobie mniej rozbuchany – gospodarze nie wyrzucają ćwierci miliarda na obiekt w Manaus i inne, które staną się zbędne nazajutrz po ostatnim meczu MŚ; więcej gier upychają np. w Rio de Janeiro i Sao Paulo; wnętrza wystrajają skromniej; FIFA nie wyłudza zwolnień podatkowych i dzieli się zyskami. Koszty maleją o połowę, część przychodów przejmuje gospodarz, ekonomiczny bilans radykalnie się zmienia. Sport na pewno by nie ucierpiał.
Niestety, szantażystom z FIFA nie oparł się jeszcze nikt. Prezydent Dilma Rousseff tylko przez chwilę próbowała odmówić działaczom komercyjnych przywilejów, więc Brazylia stała się kolejnym krajem, który sfinansuje najdroższe party na planecie. Wielkie turnieje futbolowe i igrzyska olimpijskie to zdarzenia całkowicie osobne – ludzkość zabawia się na mnóstwo sposobów, ale nikt nigdzie nie płaci tyle jedynie za to, żeby zbudować scenę i zaprosić resztę kontynentów na tańce. FIFA nie daje od siebie właściwie niczego, mundialowe know-how to nie jest wyrafinowana, przechowywana w arcytajnym sejfie receptura, do której wynalezienia potrzeba najtęższych umysłów. Działacze czerpią gargantuiczne zyski z praw autorskich do piłki nożnej. Albo inaczej: żerują na jej atrakcyjności. Żerują, bo choć są niezbędni – organizacyjny nadzór jest niezbędny – to nawet przy maksymalnym wysiłku woli nie dostrzeżemy w nim misji tak doniosłej, by wynagradzać ją tantiemami wyższymi niż jakiekolwiek inne w świecie.