Otumanił mnie wczorajszy mecz i rozbroił intelektualnie, dlatego nie mam sił rozstrząsać, czy markiz Vicente del Bosque powinien był osadzić w rezerwie starzejącego się w oczach Ikera Casillasa (cholera, z nim w bramce Real Madryt wygrał Ligę Mistrzów!); obok Sergio Ramosa ustawić Javiego Martineza (Gerard Pique bardzo zmalał, odkąd nie pilnuje go Carles Puyol); w możliwie delikatny sposób od dawna marginalizować rolę Xaviego Hernandeza, utrzymującego się na od dawna niszczejących ścięgnach Achilllesa; czy wreszcie wobec posłania do ataku Diego Costy nie powinien był wesprzeć go lubiącym obsługiwać napastnika długim podaniem Koke. To byłoby bezcelowe rozlewanie liter, jakoś nie dowierzam, by hiszpański trener – nawet cierpiąc na zespół stresu poklęskowego – w ogóle rozważał nagłe rozstanie ze starymi mistrzami. Nastrój zrobił się tak schyłkowy, że zacząłem myśleć o tiki-tace w perspektywie historycznej.
Już wiemy, że ten styl futbolu zapamiętamy i uhonorujemy w księgach jako skuteczniejszy niż cokolwiek, co w najpiękniejszej z gier wcześniej wynaleziono. Przez pięć lat sezonów jego najwybitniejsi interpretatorzy obcałowywali najcenniejsze trofea. 2008: mistrzostwa Europy. 2009: Liga Mistrzów. 2010: mundial. 2011: Liga Mistrzów. 2012: mistrzostwa Europy. A jeśli do powyższego bilansu dołożymy jeszcze odsetek wygranych lub nieprzegranych meczów reprezentacji Hiszpanii i Barcelony, to ujrzymy dominację totalną.
Odkąd maszyneria zaczęła rzęzić, co rusz przekonujemy się jednak, że również przegrywa niezwyczajnie. Wzbraniam się przed użyciem słowa „spektakularnie”, ale właściwie o to chodzi. Od kilkunastu miesięcy wyznawcy tiki-taki – także świeżo nawróceni – nie umieją przegrać ot tak, jak to się zdarza każdemu, oni pozwalają się zadeptać, rozsmarować po trawie i przyglądać całemu światu, jak giną w potwornych mękach. Wszystko na granicy utraty godności.
Barcelonę w ubiegłorocznym półfinale Ligi Mistrzów sprał Bayern w stosunku 0:7. Wyższego na tym poziomie rozgrywek nie było nigdy.
Hiszpanię w ubiegłorocznym meczu o Puchar Konfederacji sprała Brazylia 0:3. Takie wyniki w finałach się zdarzają, ale zdarzają się rzadko.
Bayern – przemodelowywany przez Pepa Guardiolę – tegoroczny półfinał Ligi Mistrzów z Realem Madryt zakończył wynikiem 0:5.
Wreszcie wczoraj Hiszpanie potulnie przyjęli 1:5, swoją najboleśniejszą porażkę od przeszło pół wieku. Tak beznadziejnie nie zaczął bronić tytułu żaden złoty medalista w dziejach mistrzostw świata. A przecież Iker Casillas mógł w meczu z Holandią poprawić mundialowy rekord wszech czasów Waltera Zengi, który nie puścił gola przez 517 minut! W końcówce stanęło mi przed oczami, jak w finale Euro 2012 prosi sędziego, by z szacunku dla rozbitych (4:0) Włochów nie przedłużał meczu, lecz pozwolił im pocierpieć bez publiczności, w intymności szatni. Tym razem chciało się, by arbiter skrócił konanie Hiszpanii…
Dlaczego tiki-taka, gdy już przygaśnie, w wielkich grach całkiem przestaje istnieć? Byłoby wpisane w tę wyrafinowaną wizję futbolu założenie, że albo wcielasz ją w życie perfekcyjnie – Michał Okoński cierpliwie przypomina o agresywnym pressingu – do czego potrzebujesz pełnej mentalnej i fizycznej witalności, albo stajesz się bezbronny jak niemowlę? Nawet holenderski trener Louis van Gaal sugerował wczoraj, że rywale przemieszczali się po boisku przewidywalnie, dlatego na kolejne ruchy Hiszpanów czekam zaintrygowany. Oni nie walczą już, przynamniej chwilowo, o utrzymanie panowania w świecie. Oni najpierw muszą zapobiec fabularnemu rozwiązaniu, jakiego nie przewidział nikt – powstaniu legendy o zjawiskowym futbolu, którym najbezlitośniej zadręczało się przeciwników, by następnie przeżywać najkoszmarniejsze nieszczęścia.