Stracciatella, czyli włoscy piłkarze do zupy

Stracciatella, Italia, mundial 2014, Cesare Prandelli

Mundialowe nieszczęście Włochów widzieliśmy – my, zdradzeni wielbiciele calcio – już wcześniej.

Widzieliśmy je w nieporadnych ruchach Juventusu Turyn (wyposażył wczoraj całą reprezentacyjną defensywę), który krajowych rywali rozsmarowuje na marmoladę, a w Lidze Mistrzów biedzi się z duńskim Nordsjælland i daje wykopać z rozgrywek stambulskiemu Galatasaray. Widzieliśmy to nieszczęście we wstrząsająco miernych technicznie derbach Mediolanu, w których co prawda przeważają piłkarze zagraniczni, ale skandalicznie niska jakość szlagierów – obu, jesiennego i wiosennego – odzwierciedla poziom całej Serie A. Widzieliśmy klęskę w żenujących popisach w Lidze Europejskiej, w których kluby miały pracować na awans w rankingu UEFA, a obrywały od Slovanów Liberec albo Ludogoreców Razgrad. Widzieliśmy klęskę w cielęcym zachwycie nad Mario Balotellim, napastniku zdolnym, lecz nie arcyzdolnym, a przede wszystkim kalekim mentalnie – bogate w talent futbolowe nacje mają ten luksus, że mogą z takich nieuleczalnych przypadków rezygnować, Italia pokładała w nim największe nadzieje. Widzieliśmy klęskę na listach nominowanych do Złotej Piłki, z których zniknęły, rzecz niegdyś nie do wyobrażenia, włoskie nazwiska. Widzieliśmy wreszcie, jak źle się dzieje, w powoływanych do kadry sylwetkach byle kopaczy – jeszcze kilka lat temu Paletty czy innego Parolo nie dopuszczono by pod płot trenującej reprezentacji, dzisiaj jeden rozpoczyna mundial we podstawowej jedenastce, a drugi miał mundial ocalić, gdy trener Cesare Prandelli przestraszył się sabotażysty Balotellego i nie pozwolił mu rozegrać drugiej połowy.

Oczywiście Włochów traktowano poważnie. Z przyzwyczajenia, przez szacunek dla przeszłości, wspomnienia z Euro 2012 oraz świadomość, że oni jak mało kto umieją wycisnąć ze swojego potencjału maksimum. Wierzyliśmy w potęgę ich całej futbolowej kultury, nie kunszt współczesnego pokolenia artystów. Między mistrzowskimi turniejami niełatwo jest zresztą oszacować siłę czołowych europejskich reprezentacji – przez eliminacje się zazwyczaj leniwie przespacerowują, bo w grupie nie natrafiają na żadne poważniejsze wyzwania, a sparingi to symulowane ćwierćmecze, i to symulowane w coraz mniej wiarygodny sposób. A Włosi maskują się najzręczniej. Oni nie traktują futbolu jak gry, w której zawsze warto zwyciężyć, lecz jak misję, w której wykonanie wkładają tylko tyle wysiłku, ile potrzeba. Ani jednej zbędnej kropelki potu. Dlatego nawet poprzedzająca mundial wielomiesięczna posucha w wynikach, zwieńczona lichym 1:1 z Luksemburgiem, nie musiała wywoływać paniki. Na mistrzostwach kontynentu przed dwoma laty piłkarze Italii przyjechali po 0:3 z Rosją, a na turnieju wyglądali świetnie i wzięli srebro.

Niełatwo też odgadnąć, jak zagrają. W jakim systemie, jakimi ludźmi, jaką taktyką. To tradycyjnie najbardziej elastyczna reprezentacja świata. Przybierająca dowolny, uzależniony od typu przeciwnika kształt, bo tworzona przez wybitnie świadomych taktycznie zawodników i trenerów. Kiedy Marcello Lippi pruł w 2006 r. po mistrzostwo świata, przemodelowywał jedenastkę w każdym meczu – jako jedyny na turnieju posłał do murawę aż 21 graczy, wszystkich poza rezerwowymi bramkarzami. Kiedy po wicemistrzostwo Europy szedł w 2012 r. Prandelli, też kombinował przed każdym meczem – rozpoczął rywalizację od ustawienia 3-5-2, z pomocnikiem De Rossim wsuniętym między Bonucciego i Chielliniego, by zakończyć ją, w zderzeniu z tym samym rywalem, w ustawieniu 4-1-3-2. Nieustające roszady stopniowo zmieniały jednak w minionych latach swój cel. Przestawały eksponować zalety, coraz częściej ukrywały przywary. Nie było alternatywy, skoro starzy mistrzowie z boiska schodzili, a wchodzili kopacze zbyt marni, by utrzymać dla Serie A cztery miejsca w Lidze Mistrzów.

Aż nastał brazylijski mundial, w którym już pierwszy mecz – jeszcze zwycięski, ze skazańcami z Anglii – pokazał, że prowadzenie reprezentacji Włoch polega dziś na nieustającym łataniu dziur. W podstawowej jedenastce Prandelli upchnął czterech piłkarzy, którzy w eliminacjach nie rozegrali ani minuty. Sirigu, Pallettę, Darmiana i Verrattiego. Takiej personalnej wolty nie wykonał żaden inny selekcjoner na mistrzostwach. Na misję mundialową wysyła się żołnierzy wielokrotnie sprawdzonych, przećwiczonych w ciężkich bojach, zgranych. Choć oczywiście i tutaj można przedobrzyć – patrz Hiszpania, zdemoralizowana nadmiernym przywiązaniem do tych samych, wytartych już nazwisk.

Staram się pamiętać o wymienionych okolicznościach, gdy przeglądam totalną – i zasłużoną, nie zamierzam polemizować – krytykę Prandellego, który wedle najbardziej radykalnych recenzentów zbłądził pod każdym względem, wybierając złą taktykę, wystawiając złych ludzi, odpowiadając za ich złe przygotowanie atletyczne. Owszem, Włosi byli podejrzanie rozlaźli w gestach, z Kostaryką i Urugwajem grali w zwolnionym tempie, jakby ich jedynym celem było wymuszanie na rzeczywistości szybszego upływu czasu. Inni też z mistrzostw poodpadali, ale przynajmniej poodpadali w biegu, niektórzy pozostawili też po sobie przyjemne wrażenie – piłkarze „Squadra Azzurra” nie pozostawili niczego, grupa zdolna przybierać dowolne kształty roztopiła się do masy bezkształtnej, rozciapcianej jak lane kluchy, w przegranych meczach jedyny celny strzał wymierzył Andrea Pirlo. Nie pomogły wyrafinowane metody przygotowań, włącznie ze sztucznie wytworzoną sauną na ćwiczebnym boisku w Coverciano, by piłkarze poczuli, co czeka ich w piekielnym ukropie Manaus. To wszystko prawda, ale też aktualny stan włoskiego futbolu – ponoć reformowanego na wielu poziomach, efekty dopiero poznamy – nakłania mnie przede wszystkim do westchnienia, że to raczej medal na Euro 2012 wypada uznać za wybitną trenerską zasługę niż porażkę mundialową – za haniebną, obrażającą możliwości calcio katastrofę. Jeszcze tragiczniej było cztery lata temu, gdy ówcześni obrońcy tytułu osiedli na dnie grupy z Paragwajem, Słowacją i Nową Zelandią, a jak już wspomnieliśmy, a włoskie piłkarstwo zeszło w okres dekadencji i kandydatów na klasowych reprezentantów mu nie przybywa, lecz ubywa.

Co dotkliwie odczujemy już za chwilę, wszak narodowe stroje na zawsze zdejmą kolejne żywe pomniki, Gianluigi Buffon i Pirlo. Calcio jest zmurszałe, zakurzone, przestarzałe jak jego średniowieczne stadiony. Na epokę renesansu trochę poczekamy.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s