Lubię, gdy mundial opowiada o świecie, lubię, gdy futbol integruje ludzi, właściwie to lubię tę grę jako metaforę wszystkiego, samo kopanie byłoby jednak nudnawe, dlatego już na poprzednich mistrzostwach usiłowałem w drużynach dostrzegać reprezentowane przez nie społeczeństwa w miniaturze.
Śledziłem awanturę w szatni Trójkolorowych, którą zdaniem również samych Francuzów wywołały rozbijające społeczeństwo podziały społeczne, rasowe oraz wyznaniowe, i przypominałem sobie, jak przedmieścia francuskich miast stają w ogniu, bo podpalacze wyładowują wściekłość na tych, którym żyje się lepiej. Z upodobaniem czytałem, jak genialne pokolenie piłkarzy jednoczy silnie zregionalizowaną Hiszpanię i wywołuje dyskusję, czy do dźwięków jej hymnu nie warto wreszcie dopisać słów. Współczułem upadłym starym mistrzom, z którymi nie umiał się rozstać trener Marcello Lippi, i przypominałem sobie włoską politykę zagarniętą przez wspierających się wzajemnie 70-, 80-, a nawet 90-latków, którym zdarza się wypominać 60-latkom niedojrzałość oraz brak doświadczenia. Niemcy wyglądali wręcz na grupę z przyszłości, wyprzedzającą rzeczywistość o epokę – połowę kadry stanowili piłkarze o obcym pochodzeniu, choć zaledwie 15 mln z 82 mln mieszkańców kraju to imigranci lub potomkowie imigrantów. A dziś nawet we wszechogarniającym chaosie w drużynie Nigerii możemy ujrzeć echo państwa, które nie istnieje, parafrazując pewnego ministra, nawet teoretycznie.
Opowieść o Belgach jest o tyle wyjątkowa, że Belgowie też zasadniczo nie istnieją. Tereny Belgii zamieszkują posługujący się różnymi narzeczami Walonowie i Flamandowie (a Brukselę mnóstwo polityków i urzędników, którzy nie znają ani francuskiego, ani niderlandzkiego), Belgia niedawno miesiącami nie miała nawet rządu, bez ustanku usiłuje samą siebie rozłupać, ja w każdym razie każdego ranka na wszelki wypadek sprawdzam, czy wreszcie się nie rozleciała, niezmiennie zdumiewa mnie, że nadal trwa, doprawdy, ten kraj musi składać się z pierwiastków o czasie połowicznego rozpadu dążącym do wieczności. Teraz naturalnie co rusz słyszymy, że Belgowie znienacka poczuli się Belgami, wzięło ich na patriotyzm dzięki pokoleniu wybitnych – czy raczej: potencjalnie wybitnych – piłkarzy, którzy nie mogą stać się rewelacją mundialu głównie dlatego, że wszyscy typowali ich na rewelację mundialu. Nie było alternatywy, skoro wielu biega na co dzień po murawach obłędnie popularnej Premier League, a wielkie kluby płacą za nich bez umiaru – gdyby siłę drużyny wyznaczały kwoty transferowe, kadra Marca Wilmotsa ustępowałaby tylko Brazylii i Portugalii. Czas nastał dla kibiców tym bardziej bajkowy, że jeszcze przed chwilą tamtejszy futbol szorował po dnie, transmisji meczów reprezentacji nie było nawet w telewizji, bo żadna nie chciała kupić praw.
Szatnia też odzwierciedlała podziały, przebierała się w niej jedyna drużyna narodowa w Europie, której członkowie używali na konferencjach prasowych różnych języków, jak Thomas Vermaelen mówił do reporterów po niderlandzku, to Axel Witsel zaraz wywnętrzał się po francusku. Kiedy reprezentacja przegrywała, flamandzcy nacjonaliści zarzucali jej zawodnikom, że „ojczyznę” mają w głębokim posiadaniu, i żądali wystawiania dwóch odrębnych. Dziś piłkarze przysięgają, że nie dostrzegają w sobie Walonów ani Flamandów, a mnie specjalnie uwodzi w tej opowieści to, że to wcale nie Walonowie i Flamandowie wykonali mentalny wysiłek, by poczuć się Belgami – nie, Walonów i Flamandów w sensie ścisłym tam zwyczajnie ubywa. Im więcej w reprezentacji ludzi pochodzących z innych kontynentów – wspomniany Witsel miał ojca z Martyniki, Lukaku i Kompany to Kongo, Fellaini i Chadli to Maroko, Dembélé to Mali, Origi to Kenia etc – tym mniej członków obu klanów, potomkowie imigrantów są już po prostu Belgami. Tutaj państwo się nie jednoczy, tutaj państwo dopiero się rodzi. I paradoks – przyjezdni się nie tyle skutecznie adaptują, ile sami budują jego nową tożsamość. Tożsamość europejskiego kraju tworzą odlegle nieeuropejskie geny.
„Nowych Belgów” sklasyfikowali już i policzyli socjologowie. 1,2 mln ma przodków z naszego kontynentu, aż 1,35 mln – z innych. W reprezentacji stanowią oni nawet wyższy odsetek niż w społeczeństwie, co więcej, przywództwo w szatni wzięli zaangażowani orędownicy realnego mentalnego zjednoczenia północy z południem. Charyzmatyczny kapitan Vincent Kompany – zmierza po magistra ekonomii, zna biegle pięć języków – po zwycięstwach unosi się patriotycznie na Twitterze, a trener Marc Wilmots – również jeden z nielicznych, którzy perfekcyjnie porozumiewają się w obu językach urzędowych – był nawet senatorem z ramienia Ruchu Rematorskiego, partii mocno „probelgijskiej”. Słowem, oglądamy chyba pierwszy mundial z piłkarzami zdolnymi przyczynić się do stworzenia państwa, które właściwie jeszcze nie istnieje.