Brazylia skazana na ból

Brazylia, mistrzostwa świata w piłce nożnej, Niemcy

„Mam ochotę pójść do łóżka, przespać cztery lata i obudzić dopiero w chwili, gdy nadejdzie czas, by pomścić tę niesprawiedliwość. Na następnym mundialu” – wyrzucał z siebie sławny rozgrywający Zico w 1982 roku, zaraz po mundialowej porażce Brazylii z Włochami.

Dziś nęka mnie podejrzenie, że niektórzy piłkarze „Canarinhos”, który podpisali półfinałową hańbę – 1:7 z Niemcami – woleliby już w ogóle się nie obudzić. Przecież wiedzą, że pomścić tego, co stało się kilka godzin temu, nigdy nie będą zdolni.

Zico współtworzył przed trzema dekadami drużynę demonstrującą futbolowy zjawiskowy – rodacy ubóstwiali ją bez względu na okoliczności, byli gotowi wybaczyć wszystko, tamto niepowodzenie uznali za krzyczącą niesprawiedliwość, na którą piłkarze i trener Tele Santana nie zasługiwali. Teraz pokrzywdzeni są wyłącznie kibice. Piłkarze to zbrodniarze, którzy upokorzyli cały kraj. Państwo zainwestowało pierdyliardy w sfinansowanie turnieju, a oni nie dość, że kopali bez wdzięku i przepychali się do kolejnych rund po trupach, to jeszcze ostatecznie sprowadzili brazylijski futbol na dno – między Haiti 0:7 (z Polską), Zair (0:9 z Jugosławią), Salwador (1:10 z Węgrami) czy Arabię Saudyjską (0:8 z Niemcami).

Czy jest w ogóle sens analizować ten wieczór czysto merytorycznie? Błąd taktyczny trenera Luisa Felipe Scolariego – cholernie doświadczony generał, świat podbił już w 2002 roku – wydaje się oczywisty: czuł się wielki wielkością Brazylii, więc Neymara zastąpił drobnym żółtodziobim podfruwajką Bernardem, zamiast z kostarykańską pokorą dołożyć mięśni do środka pola i upchnąć tam trzeciego pomocnika. Defekt techniczny też jest oczywisty: zdyskwalifikowany Thiago Silva zapanowałby nad polem karnym, a w każdym razie nie pozwolił, by rywale czuli się tam wolni jak ptaki. Wreszcie problem psychologiczny: reprezentantom Brazylii tak intensywnie wmawiano, że ich los leży w nogach jednego solisty, aż w to uwierzyli.

To w ogóle była drużyna na skraju załamania nerwowego. Rozszlochani piłkarze; Thiago Silva oskarżany z tego powodu o niezdolność do pełnienia kapitańskiej służby; Fred wyznający – po pytaniu o presję gry w domu – że „trener pomaga nam znosić myśl, że jeśli nie wygramy, Brazylijczycy z rozpaczy zaczną umierać”. Permanentna, angażująca miliony ludzi psychodrama, a nie zwykłe sportowe igrzyska, w których chodzi o czystą frajdę. To była wojna o stawkę większą niż życie – oni walczyli o honor, nie unikniemy tutaj patosu, całego narodu.

O zwycięzcach jeszcze zdążymy porozmawiać, dziś zauważę tylko, że jak ten półfinał na pewno był największą hańbą w dziejach piłki brazylijskiej i prawdopodobnie przyniósł najbardziej sensacyjny wynik w dziejach mundiali, tak Niemcy mogą go uznać za swoje futbolowe arcydzieło wszech czasów. Oni w ogóle mają to do siebie, że kiedy prują po złoto – tutaj muszą je zdobyć, prawda? ­– to świat się wali, albo przynajmniej trzęsie w posadach. W 1954 r. zniszczyli mityczną węgierską złotą jedenastkę, choć tuż po inauguracyjnym gwizdku przegrywali 0:2; w 1974 r. pobili w finale zachwycającą Holandię według wizji rewolucjonisty Rinusa Michelsa, choć przegrywali już po kilkudziesięciu sekundach, zanim ktokolwiek z nich zdążył dotknąć piłki; wreszcie w 1990 r. zdetronizowali Argentynę Diego Maradony. A teraz wysadzili w powietrze Brazylię. Sprawili, że Brazylia na mundialu u siebie nie zdołała dokopać się do meczu na Maracanie…

Ta Brazylia od początku wyglądała byle jak. Zaczęło się od sceny złowieszczo symbolicznej – samobójczego gola Marcelo, w tym samym meczu z Chorwacją pomogła jej pomyłka sędziego, nie umiała skruszyć oporu Meksyku, Chile sforsowała dopiero po rzutach karnych, Kolumbię musiała zmasakrować grą faul. Porażka z Niemcami, gdyby miała normalne rozmiary, odzwierciedlałaby możliwości kadrowe – jeszcze kilka lat temu gracze na poziomie Freda czy Hulka nie wyżebraliby powołania na mundial, a podstawowa jedenastka nie pomieściłaby ludzi zatrudnionych i w Zenicie Sankt Petersburg, i w Wolfsburgu, i w Toronto FC, i w Szachtarze Donieck, i w Tottenhamie. Tacy mogli skład uzupełniać, a nie go tworzyć.

Racjonalizowanie traci jednak sens, gdy przypomnimy sobie wynik. 1:7. Na swoich trawach. W półfinale, czyli tam, gdzie zwycięzcę powinniśmy poznawać po badaniu fotokomórką, nokauty ogląda się w rundach przedwstępnych. Tylu goli nawet Polacy, dla wielu nas żywe synonimy klęski, nie dali sobie wbić od 1949 roku… A Brazylia nietowarzyskiego meczu u siebie nie przegrała od 39 lat.

W trakcie meczu walczyły ze sobą we mnie dwa uczucia: podziw dla Niemców, jedynej w półfinałach machiny nie polegającej na pojedynczym soliście, oraz współczucie dla Brazylijczyków. Było mi zwyczajnie przykro; myślałem o tym, co czeka piłkarzy jutro i pojutrze; wspominałem Barbosę, wspaniałego bramkarza, który umarł w nędzy i znienawidzony, ponieważ obwiniono go za traumatyczną klęskę z Urugwajem na mistrzostwach w 1950 r. Niedługo przed śmiercią mówił: „Najwyższy wyrok w naszym kraju to 30 lat, ale ja płacę za coś, za co nawet nie jestem odpowiedzialny, od pół wieku”.

A wtedy nie było jeszcze internetu, ludzie hejtowali analogowo…

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s