Niemcy po jasnej stronie mocy

mistrzostwa świata w piłce nożnej, Niemcy - Argentyna

Przeorali świadomość kibiców z całego świata jak żadna inna reprezentacja w minionych latach. Zburzyli stare Niemcy, kojarzone z tępą siłą albo nudną skutecznością, by zbudować Niemcy całkiem nowe – radosne, rozskrzydlone, niekiedy – to szczególnie szokująca przemiana – wręcz beztroskie.

Uwodzili już na mundialu w 2006 roku. Rozentuzjazmowana, rozpalona odzyskanym przez rodaków patriotyzmem drużyna Jürgena Klinsmanna strzeliła najwięcej (14) goli na turnieju, ale złota, wbrew prześladującej rywali czarnej legendzie o nieuchronności niemieckich triumfów, nie zdobyła. W 2010 r. byli bezapelacyjnie najładniejszą atrakcją. Znów najskuteczniejsi (16 goli), znów zatrzymani w półfinale – przez morderczo skrupulatną w trzymaniu piłki Hiszpanię. A teraz obejrzeliśmy trzecie mistrzostwa z rzędu, których najbardziej bramkostrzelnym (18 trafień) uczestnikiem okazali się Niemcy. Najbardziej bramkostrzelnym i jedynym tworzącym drużynę w pełnym sensie tego słowa. Główni rywale polegali na odosobnionych zrywach solistów (Messi, Neymar, Robben), u naszych zachodnich sąsiadów na bohatera czasem wyrastał Müller (rozszarpał na strzępy Portugalię), czasem bramkarz Neuer (zaanektował całą połowę boiska w ciężkim boju z Algierią), czasem Hummels (panował nad oboma polami karnymi w ćwierćfinale z Francją), czasem Kroos z Khedirą (zmiażdżyli środek pola Brazylii), a czasem Boateng (Argentyna rozbiła się o niego kilka razy) i Götze (wiadomo). Wszechogarniająca wszechstronność, w futbolu reprezentacyjnym stać na nią jeszcze tylko Hiszpanię – akurat obumarłą, wykopaną z rywalizacji w fazie eliminacyjnej.

Drużyna Vicente del Bosque dała przed czterema laty popis będący kulminacją trendu, o którym już blogowałem – mistrzowie świata dążyli ostatnio do zera, nieważne było, ile goli nastrzelają, liczyło się tylko, by sami ich nie tracili. Włosi w 2006 r. pozwolili sobie wbić bramkę tylko z rzutu karnego, poza tym skrzywdzili się samobójem. Hiszpanie w 2010 r. ustanowili rekord wszech czasów, utrzymując czyste konto przez ostatnie 433 minuty turnieju. A teraz ich drogą kroczyli, oczywiście w zupełnie innym stylu Argentyńczycy – w 1/8 finału, ćwierćfinale i półfinale ich bramka pozostała nietknięta, przed dzisiejszym wolejem Götzego idealnie bronili się przez 486 minut. Gdyby przetrwali do rzutów karnych i zwyciężyli, zostaliby mistrzami minimalizmu – w całej fazie pucharowej uciułali stosunek bramkowy 2-0, przez ostatnie pięć i pół godziny turnieju nie strzelili gola, w finale ani razu nie wycelowali w bramkę. Byłby triumf futbolu ekstremalnego.

Tymczasem Niemcy grają pod prąd. Już w mundialowych eliminacjach zabawiali się do upadłego, ofensywne rozpasanie łącząc – znów: wbrew nieaktualnemu już stereotypowi – z okresami skandalicznej nieodpowiedzialności w defensywie. Nastrzelali najwięcej goli w strefie europejskiej (średnio 3,6 w meczu!), ale sporo tracili – Szwecję na wyjeździe pokonali 5:3, a u siebie pozwolili jej zremisować, choć na pół godziny przed końcem prowadzili 4:0. Precz z teutońską rzetelnością, wiwat luz w kolorach multikulti. Bundesliga to też rozmach snajperskich fajerwerków (3,13 bramki na 90 minut gry), jakiego nie znajdziecie w innych czołowych rozgrywkach krajowych, a reprezentacja Joachima Löwa 18 golami na brazylijskich mistrzostwach przelicytowała wszystkich. Intensywniejszą kanonadę na mundialu urządziła ostatnio Brazylia Pelego. W 1970 roku.

Rozpieszczali więc Niemcy kibiców swoich i nieswoich – zademonstrowane na dwóch turniejach 4:1 z Anglią, 4:0 z Argentyną, 4:0 z Portugalią oraz 7:1 z Brazylią to doprawdy kolekcja baśniowa – ale zatracili swój dawny instynkt bezwzględnych, cynicznych wygrywaczy, przestali być drużyną wojny. Kiedy kopali śpiewająco, renomowany przeciwnik słabował i mecze im się „układały”, jak w przywołanych szlagierach, to dawali niezapomniane show. Kiedy renomowany przeciwnik stawiał twardy opór, to mu ulegali – jak w półfinale MŚ 2010 z Hiszpanią (0:1), w półfinale MŚ 2006 (0:2 z Włochami po dogrywce), w półfinale Euro 2012 (1:2 z Włochami) oraz finale Euro 2008 (0:1 z Hiszpanią). Również dlatego stawali się reprezentacją bardziej przyjazną bezstronnym fanom. Reprezentacja nieefektownych twardzieli, którzy zwyciężają zawsze i wszędzie, przeobraziła się w reprezentację urokliwych chłopców, którzy zwyciężają tylko do czasu. Brąz, srebro, brąz, brąz – takie kolory miały najnowsze turnieje. I dzisiaj też długo zdawało się, że Argentyna nie tyle sporządziła precyzyjniejszy plan na finał, ile realizuje go z większą pewnością siebie.

Niemieccy publicyści zarzucali nawet nowemu pokoleniu piłkarzy, że jest zbyt miękkie. Że subtelność zagrań łączy się u niektórych kadrowiczów z wątłością psychiczną, że wyparcie z szatni samców alfa i zastąpienie ich metroseksualnymi nadwrażliwcami, które miało odzwierciedlać przemiany społeczne w kraju, bezpowrotnie odebrało Niemcom legendarną przewagę nad konkurentami z całego świata. Te tezy zostały właśnie unieważnione. Po karnawałowym półfinale podziwialiśmy finałową wojnę, wreszcie zwycięską. Drużyna Löwa piłkarsko ustępuje ubiegłorocznemu Bayernowi według Juppa Heynckesa, ale również potrafi wygrywać na wiele sposobów, również dysponuje zbyt wieloma atutami, by rozpoznać najważniejsze, również nie boi się żadnej epidemii (przedmundialowe urazy Reusa, Gündogana i obu Benderów). I kibice z innych krajów nie mają alternatywy. Nawet ci tradycyjnie ostro z Niemcami rywalizujący odkrywają, że Niemców trzeba kochać.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s