Owszem, Leo Messi wypadł na mundialu przeciętnie. Przeciętnie jak na nieosiągalne dla nikogo innego standardy, do których przyzwyczaił nas w szczycie kariery. Przesądził o zwycięstwach Argentyny w czterech meczach; dał jej cztery gole i asystę; najczęściej na turnieju z powodzeniem dryblował; był w czołówce wykonujących tzw. podania kluczowe, czyli stwarzające partnerom okazję strzelecką. Wpływał wreszcie na postawę przeciwników, których odwagę tłumił respekt dla jego klasy. Każdy piłkarz zostałby za to doceniony, i to bez wywoływania kontrowersji.
Nie Messi. To być może największy hołd dla jego wyjątkowości. Oceniamy go wedle osobnych kryteriów – jeśli nie oderwie się od murawy i nie wyczaruje bimbaliona bramek, to zawsze usłyszy stękanie, że nie jest aż tak groźny, jak go malują. Przypomnijmy sobie ostatni sezon klubowy – wszyscy czujemy, że studziennie rozczarował, a przecież w 46 meczach Barcelony natłukł 41 goli. Mnóstwo wybitnych snajperów w najlepszym okresie kariery nie zdołało dokonać tego, czego on dokonał w okresie słabszym. Pooranym kontuzjami, znaczonym tajemniczymi przypadkami wymiotowania podczas gry i treningów, znamionującym jego ewidentny niedowład atletyczny. Messi coraz częściej po boisku spaceruje lub wręcz staje, by zmagazynować energię na pojedyncze zrywy. Małego robocopa nienawidzącego najdrobniejszych przerw w grze – pod Pepem Guardiolą na Camp Nou nie chciał opuszczać nawet mniej ważnych meczów – zastąpił cherlak wyglądający każdej okazji, by zrobić sobie przerwę w grze.
Nie wiadomo, czy jeszcze wróci na swój maksymalny poziom, ale jeśli wróci i jeśli porwie Barcelonę do kolejnych wzlotów w Lidze Mistrzów, to nie widzę żadnego sensu odmawiania mu chwały największego w historii, ustawianego obok Maradony i Pelego, tylko z powodu niespełnienia mundialowego.
Kiedy podziwiam jego grę, to widzę, że w moim prywatnym, mocno subiektywnym rankingu raczej nie doścignie swego fenomenalnego rodaka – Diego każdym dotknięciem piłki wprawiał w uniesienie, Leo to żywa taśma produkcyjna wypuszczająca nieskończoność perfekcyjnych mikrozagrań. Nie ta skala wzruszeń estetycznych, dla mnie w piłce niezbędnych. Im bardziej jednak słyszę wątpliwości, czy zasługuje na porównania z największymi wśród największych, skoro nie zdobył mistrzostwa świata, tym bardziej mam ochotę zapytać, czy Pele i Maradona zasługują, skoro nie wygrali Ligi Mistrzów.
Dlaczego niby czterotygodniowy turniej, rozgrywany raz na cztery lata przez drużyny wytrenowujące spójny styl gry tylko na incydentalnych króciutkich zgrupowaniach, ma dostarczać dowody wielkości twardsze niż turniej wielomiesięczny, rozgrywany sezon w sezon, skupiający drużyny wyćwiczone do granic możliwości, bezdyskusyjnie mocniejsze niż reprezentacje narodowe? Czy np. – hipotetyzuję teraz – pięć triumfów w Champions League ozdobionych pięcioma tytułami króla strzelców wciąż byłoby warte więcej niż mundialowe złoto i srebro Maradony? A siedem triumfów w Champions League?
Ofiarą fetyszyzowania mundialu padł już Alfredo di Stéfano. Autor dzieła nie do powtórzenia – z Realem pięć razy z rzędu brał Puchar Europy, w każdym finale wbijał gola – bez którego madrycki klub nie zostałby największą futbolową marką XX wieku. Maradonie i Pelemu sławą ustępuje tylko dlatego, że nie wystąpił na mistrzostwach świata… A przecież dziś Liga Mistrzów jest potężniejsza niż kiedykolwiek wcześniej, to ona daje scenę dla futbolu na najważniejszym poziomie. Ma przewagę – nie krępują ją kwestie paszportowe, więc nie pozwala, by atrakcyjność zabawy obniżyła nieobecność gwiazd formatu Ibrahimovicia, Bale’a czy Lewandowskiego.
Nie mam pojęcia, czy Messi zasłuży, by obwoływać go graczem wszech czasów. W tym wywodzie zabiegam nie o niego, lecz o generalną zasadę – jeśli triumf na mundialu uznamy za warunek konieczny, by kogokolwiek uhonorować tytułem największego w historii, to z góry wykluczamy z rywalizacji wszystkich kandydatów niewłaściwego pochodzenia, czyli urodzonych w rozmaitych Luksemburgach, Szwajcariach czy nawet Kolumbiach. Nie rozumiem też, dlaczego na co dzień emocjonujemy się supernowoczesnym spektaklem Ligi Mistrzów, a najlepszego mielibyśmy wybierać kierowani odruchami archaicznymi, obojętni na kontekst. Nawiasem mówiąc, Cristiano Ronaldo przeżywa w swoim kraju to samo – Portugalczycy twierdzą, że wyrośnie ponad Eusebio, dopiero gdy również wyniesie reprezentację na podium mundialu. A na następnych MŚ będzie miał już 33 lata…
Czyli ponad Eusebio być może nigdy nie wyrośnie. Nawet jeśli w Realu Madryt pewnego dnia ogłoszą, że przyćmił legendę wszech czasów – Alfredo di Stefano. A Ronaldo na mundialach właściwie nie istniał. Teraz wydłubał jednego gola, podobnie jak cztery lata temu (wcisnął go wtedy Korei Północnej), natomiast przed ośmioma laty, choć dotarł do półfinału, zapamiętaliśmy go głównie ze sprowokowania Wayne’a Rooneya.
Tak, mistrzostwa świata widziały setki lepszych od Ronaldo. Czy z tego błahego powodu mamy mu odbierać miejsce pośród gigantów?