Mijają trzy miesiące od traumatycznej klęski na mundialu, a pogrążony w chaosie brazylijski futbol nawet nie zaczął budować lepszej przyszłości. Rozpaczliwie szuka ocalenia w przeszłości.
Kiedy przed kilkoma tygodniami chiński dziennikarz spytał trenera Dungę, dlaczego Brazylia postanowiła zmierzyć się towarzysko z Argentyną akurat w Pekinie, wyszedł na ignoranta. Nie wiedział, że nic do powiedzenia nie miał w tej sprawie ani selekcjoner, ani działacze federacji. Brazylijska reprezentacja została w pewnym sensie sprzedana marketingowej agencji Kentaro, która dobiera rywali oraz lokalizację meczów. Interes kręci się pod szyldem Gilette Brazil World Tour, a piłkarze oblatują całą planetę.
Dlatego Messi z Neymarem podróżują z Barcelony do Azji, by rozegrać tam największy klasyk Ameryki Płd. Dlatego kilka dni później „Canarinhos” spotkają się z Japonią w… Singapurze. Kopią tam, gdzie z ich kopania można wycisnąć maksimum zysku. Nadzwyczaj często na neutralnym stadionie, by na meczu nie zarabiała federacja gospodarzy. Potrzeby szkoleniowe i zdrowy rozsądek nikogo nie obchodzą.
W szatni też nic nowego. Przeciwnie, przybywa stęchlizny. Po szokującym mundialu – półfinałowe 1:7 z Niemcami, mecz o brąz przegrany 0:3 z Holandią – reprezentację ponownie objął Dunga, który jedną klęskę na MŚ – w 2010 r. – już swoim nazwiskiem podpisał. Co gorsza, wpajał reprezentacji toporny styl gry, a po utracie posady w kadrze miał tylko epizod w klubie SC Internacional – rynek go nie ceni. I nigdy nie umiał żyć w zgodzie z mediami, narażając się przede wszystkim O Globo, wielkiej multimedialnej machinie tradycyjnie przez piłkarzy i trenerów uprzywilejowanej. Słowem, ratować honor brazylijskiego futbolu ma jeden z autentycznych wrogów publicznych, do którego nieufność w dniu ponownej nominacji deklarowało 80 proc. kibiców.
Powrót Dungi, decyzja wyglądająca na ze wszech miar desperacką, przypomina o ubóstwie tamtejszej myśli szkoleniowej. W Europie jej przedstawiciele właściwie nie istnieją, w minionej dekadzie znaczące kluby zapraszały tylko wylanego właśnie z selekcjonerskiego stołka Luiza Felipe Scolariego oraz Wanderleya Luxemburgo – obaj przegrali, pierwszy wytrzymał w Chelsea 7 miesięcy (następnie wyemigrował do ligi uzbeckiej!), drugi w Realu Madryt 11 miesięcy. Gdyby Brazylijczycy chcieli wynająć fachowca o naprawdę obiecującej reputacji, musieliby po raz pierwszy w historii sięgnąć po cudzoziemca. To oczywiście nie przeszło, na razie zabrali się do reformowania szkolenia trenerów.
Nowy-stary selekcjoner rozpoczął od minimalnych sparingowych zwycięstw nad Kolumbią i Ekwadorem – odbyły się na stadionach w USA – odniesionych dzięki golom strzelonym po stałych fragmentach gry. Jak on sam oznacza jednak powrót do przeszłości, tak jego personalne pomysły przypominają wywoływanie duchów. Powołał właśnie 30-letniego Robinho – niegdyś importowanego do Realu Madryt jako zjawiskowy drybler, potem rozczarowującego wszędzie, gdzie grał, ostatnio był balastem w Milanie, którego szefowie odetchnęli z ulgą, gdy zdołali się go pozbyć (wrócił do Santosu, tam się wychowywał). Do kanarkowej kadry wrócił też 32-letni Kaká – kiedyś jeszcze bardziej ceniony, zdobył nawet Złotą Piłkę, ale od wielu lat coraz bardziej schorowany i pozbawiony dawnej dynamiki, rok 2015 spędzi w przygarniającej weteranów o sławnych nazwiskach lidze amerykańskiej. A musiał już Dunga dyscyplinarnie wyrzucić z reprezentacji 33-letniego Maicona – kolejnego zgasłego gwiazdora, który na poprzednim zgrupowaniu wrócił do hotelu o 7 nad ranem. To wszystko naturalnie nie są już zawodnicy pierwszego wyboru, ale uzmysławiają, jak niewiele dziś trzeba, by zasłużyć na reprezentację Brazylii, do niedawna najbardziej elitarną na świecie.
Nędzę zasobów ludzkich ucieleśnia jednak przede wszystkim Diego Tardelli. To już dumny członek podstawowej jedenastki, pełni funkcję fałszywej dziewiątki na środku ataku. Podczas MŚ „Canarinhos” mieli napastnika w siermiężnym, powszechnie wyszydzanym Fredzie, teraz odwołują się do gracza niemal trzydziestoletniego i w dużym futbolu anonimowego, którego dotąd do reprezentacji wpuszczano incydentalnie (7 meczów, bez gola), do europejskich klubów zaglądał tylko na chwilę (nie wyszło mu w Betisie Sewilla, PSV Eindhoven i Anży Machaczkała), niedawno pogrywał w lidze katarskiej. Tego w futbolu jeszcze nie było – Brazylia nie dysponuje klasycznym napastnikiem światowej klasy!
I nie wiadomo, kiedy takiego odkryje. Reprezentacja do lat 20 przerżnęła ubiegłoroczne mistrzostwa kontynentu skopana na dno tabeli grupy eliminacyjnej. Reprezentacja do lat 17 też wypadła średnio – po raz pierwszy od dwóch dekad nie awansowała do finału. A dziwaczny, unikalny w skali planety system ligowy – sezon rozbity na rozgrywki stanowe i ogólnokrajowe – powoduje, że czołowe kluby muszą znosić nawet 87 rocznie (w Europie rekordziści nie przekraczają 70), natomiast miażdżąca większość – 583 z 684 zawodowych – przez połowę roku pauzuje. To daje 16 tys. bezczynnych piłkarzy.